A Jezus, widząc to, oburzył się… Mk 10, 13 – 16
Zobaczyłem moimi oczami dziecko jako symbol pragnień, marzeń, energii życiowej, dynamizmu, radości, ciekawości, otwartości, potencjału, zaufania… To dziecko jest we mnie. Ono tam jest, na równi z kimś dorosłym we mnie. I zobaczyłem, że ten dorosły we mnie (kimkolwiek by był) zachowuje się jak uczniowie. Jest szorstki wobec tego dziecka, zabraniający, tłumiący jego naturalne odruchy, budujący dystans a chwilami nawet wrogość. A że jest „dorosły”, to „zawsze” ma racje i jeśli nie po dobroci, to przemocą jest w stanie przeforsować swoje zdanie.
Uświadomiłem sobie, jak bardzo potrafię tłumić w sobie to, co jest we mnie z dziecka. Co jest dobre, piękne i na dodatek… bardzo potrzebne. To energia życiowa, to dynamizm, który jest siłą napędową wszystkiego, kim jestem i co robię. Jezus dzisiaj mówi nie tylko, by nie przeszkadzać przychodzić dzieciom do Niego – by stawać przed Nim z tym moim wewnętrznym dzieckiem (nawet gdy wydaje się czasem niesforne i mało rozsądne – bo takie przecież jest), ale też że do nich właśnie należy królestwo Boże. Nawet, gdy te marzenia i pragnienia są nie do zrealizowania – to nie są po to, by je tłumić, lecz dać im prawo obywatelstwa w moim życiu, moim sercu.
Kto nie przyjmie królestwa Bożego jak dziecko, nie wejdzie do niego… królestwem nadchodzącym jest sam Jezus. To jak Go przyjmuję? Jak wejść do Bożego serca i Jego odpoczynku, skoro tłumię to, co jest furtką, bramką do Nieba (czyli do relacji z Jezusem)? I na to Jezus się oburza, reaguje gniewem, który ma za zadanie chronić dobro, chronić miłość, walczyć o to, co ważne. Jezusowi bardzo na tym zależy… a mi?
Panie Jezu, weź w objęcia moje dziecko wewnętrzne, wystraszone, czasem skulone, stłumione, wytarmoszone, okrzyczane… weź, połóż na nie ręce i błogosław. Ty weź, połóż ręce i błogosław… Niech przez nie przyjdzie na mnie nowe życie, Twoje życie, pełne życie.