Boję się, nie potrafię, nie stać mnie, ale podziwiam tych, którzy pomagają uchodźcom. Myślałem tak do niedawna dopóki mojego zaplanowanego dnia nie przerwała syryjska rodzina uciekająca przed wojną. Zgarnąłem ich z ulicy. Teraz mam „swoich” uchodźców. Słuchałem ich historii, a każde niepozorne skrzypnięcie krzesła podrywało ich z miejsca. Po chwili znowu się uspokajali uświadamiając sobie, że tu żadna kula ich nie dosięgnie.
“Bycie doskonałymi oznacza bycie miłosiernymi” – powiedział papież Franciszek komentując Ewangelię (Łk 6,36–38). I choć każdemu z nas daleko do doskonałości, to wydaje się logiczne, że wierzący w Ewangelię, mimo swoich wielu słabości i braku odwagi, będzie zawsze podziwiał tych, którzy z poświęceniem służą potrzebującym.
Podziwiam osoby, które przyjęły obcych ludzi pod swój dach. Gdy pozna się jedną, poznaje się kolejnych dobrych samarytan. Nie mówią o tym głośno, bo w Polsce brakuje życzliwości dla biedy ludzi, którzy różnią się od nas historią, kulturą, religią.
– Czy mój proboszcz będzie ze mnie dumny, gdy powiem, że przyjęłam do domu rodzinę uchodźców? Sama nie wiem. Boję się mu o tym powiedzieć – zwierza mi się znajoma. Mówi o tym, jakby popełniła jakiś grzech. Czy to nie paradoks, że chrześcijanin musi ukrywać przed własnym pasterzem, że pomaga cierpiącemu Chrystusowi? Moja znajoma nie myśli źle o swoim proboszczu, choć nie rozumie jego retoryki zbliżonej do kręgów określonej partii politycznej.
W tym tygodniu zadzwoniła do mnie z Brześcia Marina. Pojechała tam, by zająć się grupą czeczeńskich dzieci, których polscy pogranicznicy nie chcą wpuścić na terytorium Polski. „To wbrew prawu międzynarodowemu” – krzyczy mi do ucha. Prosi o przesłanie flamastrów, bloków rysunkowych, kolorowanek. Bawi się z dziećmi na dworcu kolejowym, uczy je tańczyć i śpiewać. Przesłała mi krótki filmik, na którym śpiewa na peronie wraz z dziećmi „Konduktorze łaskawy zawieź nas do Warszawy”:
Drugim, jeszcze trudniejszym obliczem miłosierdzia jest postawa miłości względem tych, którzy są do nas wrogo nastawieni, niszczą nas lub kiedyś w przeszłości nas skrzywdzili. Nie zapomnę do dzisiaj słowa „przebaczam”, jakie usłyszałem z ust czarnoskórego mieszkańca Republiki Środkowoafrykańskiej, któremu najemnicy zamordowali całą rodzinę. „Rok temu zabili moich bliskich na moich oczach. Dzisiaj wybaczam im, bo wiem, że nie ma innej drogi niż przebaczenie”. Mam nadzieję, że usłyszę też kiedyś słowa przebaczenia wypowiedziane przez odtrącone przez nas czeczeńskie dzieci.
Ale i my jesteśmy poranieni, i my się boimy, i nam przychodzi z trudnością wybaczyć krzywdy jakich doświadczyliśmy na przestrzeni wieków. W Modlitwie Pańskiej wyrażamy nasze pragnienie, by Ojciec Niebieski tak odpuścił nam nasze winy jak my odpuszczamy tym, którzy wobec nas zawinili. Deklarujemy, że chcemy takiego przebaczenia jakie sami jesteśmy w stanie dać innym. Jeśli modlitwa „Ojcze nasz” nie jest odklepana, lecz głęboko przeżyta, odsłania naszą miernotę i potęguje nieosiągalne pragnienie stawania się doskonałymi, pełnymi miłosierdzia, przebaczającym 77 razy.
Nie wszyscy jednak chrześcijanie mają tak wielkie aspiracje. Dla nich przebaczenie to brak roztropności, a bezwzględne miłosierdzie to rak toczący współczesny Kościół. Uważają, że złych należy traktować źle, a dobrych dobrze, głodzić nie chcących pracować, a karmić ciężko pracujących. Uchodźców odsyłać tam skąd przybyli, a drzwi domu zamykać przed cwaniakami, którzy chcieliby żyć naszym kosztem. Według nich każdy powinien dostać tyle miłości, na ile zasłużył. Czyżby naprawdę uważali, że zasługują na lepsze traktowanie niż dzieciobójcy, cudzołożnicy i złodzieje?
Aby uśpić własne sumienie wystarczy zmienić język i każdego obcego nazwać terrorystą, a ewangeliczne słowa o przyjęciu go do domu skwitować zdaniem „wyrwane z kontekstu”. Dla Boga nie ma obcych i swoich. Bóg kocha każdego. To podstawowa prawda Ewangelii. Jezus Chrystus kocha grzesznika nie mniej niż własną matkę. Kto to pojmuje i tego nie przyjmuje stawia się poza Kościołem.
Jedynym, choć niewystarczającym usprawiedliwieniem wrogich postaw względem naszych osobistych nieprzyjaciół, lub wyimaginowanych wrogów, są nasze wewnętrzne zranienia. To lęk i niepewność sprawiają, że ludzie napinają muskuły i podnoszą głos, że szukają winnych i tworzą ideologie dzielące ludzi na dobrych i złych. To ludzie słabi bezczeszczą groby tych, którzy byli według nich źli, a dbają o mogiły poległych za słuszną, w ich mniemaniu sprawę. Jakże mali i słabi jesteśmy. Oby ta świadomość uchroniła nas przed zatraceniem i otworzyła nasze serca na Boże miłosierdzie.
Foto: flickr.com/Bengin Ahmad