Polemika na temat tego, czy Jezus był czy nie był uchodźcą, doprowadziła do przywołania bardzo skądinąd ciekawych dysput.
Oto przytoczono nam różnice w postrzeganiu dzieciństwa Chrystusa przez wspólnotę czerpiącą z tradycji św. Mateusza od tej czerpiącej od św. Łukasza. Cieszę się bardzo, że tylu z nas mogło sobie przypomnieć lub dowiedzieć się, dlaczego Łukasz pominął być może czteroletni epizod egipski w życiu św. Rodziny, a Mateusz nie tylko go nie pominął, ale wręcz uzasadnił zapowiedzią starotestamentalną.
Warto też zwrócić uwagę na głosy (m.in. głos dominikański) na to, że to, czy Jezus był czy nie był uchodźcą, nie jest tak ważne jak to, że nim jest obecnie. On utożsamia się z uchodźcami tak samo jak z nagimi, głodnymi, spragnionymi, uwięzionymi, chorymi itd. I tak naprawdę spór toczy się o naszą reakcję wobec tych potrzebujących. Czy widzimy w nich Jezusa?
Ale oczywiście nie ma co ukrywać, że w ataku na Janinę Ochojską nie chodziło o dywagacje egzegetyczne. To niefortunne „chlapnięcie” (bo jak inaczej nazwać twierdzenie sprzeciwiające się nie tylko Ewangelii wg św. Mateusza, nie tylko papieżowi Franciszkowi i jego poprzednikom, ale też ogromnej masie obrazów i obrazków przedstawiających „uchodzenie” św. Rodziny na osiołku do Egiptu) jest po prostu symptomatyczne dla pewnej mentalności.
Nie był to klasyczny lapsus, ale nie dziwi w ustach ludzi dążących do nacjonalizacji Kościoła. Dlaczego? Skąd taka oczywista niedorzeczność? Przecież Jezus, Józef i Maryja uszli do Egiptu, aby uniknąć śmierci. Ratowali się przed okrutnym Herodem, który na wszelki wypadek kazał zabić dzieci betlejemskie, co świadczy o jego zbrodniczych zamiarach wobec Jezusa. Prześladowanie miało charakter polityczny. Wszak Herod chciał zgładzić pretendenta do tronu.
Dla ludzi wychowanych na różnych jasełkach i szopkach bożonarodzeniowych powinno to być oczywiste. A jednak okazało się na tyle nieoczywiste, że podważone: Jezus nie był uchodźcą.
Skąd takie twierdzenie?
Być może (powtarzam: być może) ktoś zapatrzony w żłóbek obruszył się: przecież to mały Żyd leży w stajni w Betlejem, a więc w kraju żydowskim. Jaki więc z niego uchodźca? Leży biednie, ale u siebie. Żyd u siebie nie jest uchodźcą, podobnie jak Polak w Polsce nim nie jest. To inni są u nas uchodźcami. Polacy w ogóle nie mogą być uchodźcami. Przecież my nie roznosimy chorób. Trochę naszych emigruje, to prawda, ale nie są uchodźcami. Nie ma przed czym uchodzić.
Takie bronienie za wszelką cenę „wytyczonej” optyki patrzenia na uchodźców, po pierwsze, każe zapomnieć o tym, że ucieczka do Egiptu miała miejsce trochę później niż scena w stajence (czy grocie), a po drugie gdzieś się gubi świadomość istnienia niemałej grupy uchodźców pośród fali emigrantów, jaka wypłynęła z naszej Ojczyzny zwłaszcza w XIX i XX wieku. Polacy byli nie tylko emigrantami, byli też uchodźcami. I różnie byli traktowani za granicą.
Czemu domyślam się takich przyczyn owej niefortunnej wypowiedzi? Nie chodzi mi oczywiście o dogłębne wyjaśnienie dynamiki owej wymiany zdań. Jak ktoś chce, niech zapyta autorki. Ważniejsze jest zauważenie tego, co się dzieje z Kościołem i jego przekazem, gdy pozwala on się znacjonalizować.
Wiadomo, że sojusz ołtarza z tronem nigdy Kościołowi na dobre nie wychodził. Kościół holenderski na przykład był bardzo nacjonalistyczny i dlatego mówimy o nim, że bardziej „był” niż „jest”. On dużo gorzej przechodzi współczesne kryzysy niż Kościoły w innych krajach Zachodu obfitującego w dobra konsumpcyjne. Trudniej mu się otrząsnąć i się odrodzić. Tak dzieje się nie tylko z Kościołami katolickimi. Wystarczy popatrzeć na kraje skandynawskie i proces „upaństwowienia” Kościoła luterańskiego albo nawet na naszych sąsiadów Czechów i to, co się stało z ich narodowym Kościołem husyckim.
Tendencje do bardziej lub mniej formalnego odrywania lokalnych Kościołów od Rzymu i papieża przewijały się stale przez nowożytną historię Europy. Sztandarowym przykładem jest Kościół anglikański (i jego obecny upadek). Jezuici byli zazwyczaj postrzegani jako przeciwnicy takich procesów i płacili za to prześladowaniami (zwłaszcza wydaleniami). Dlatego trudno milczeć wobec współczesnych prób nacjonalizowania Kościoła.
Podejście do uchodźców stało się papierkiem lakmusowym stosunku do uniwersalności Kościoła rzymskokatolickiego. Widać po nim, kogo uważamy za głowę Kościoła. Jest to walka o rząd dusz, stąd nie dziwi agresja, język nienawiści i (jak mamy tego przykład) propaganda naginająca Biblię.
Jaka na to rada? Kościół nieprzypadkowo w czasach PRL, kiedy prawie wszystko znacjonalizowano i chciano go podporządkować władzy, oskarżając o zdradę interesów narodowych, walczył o swoją niezależność. Był wierny Rzymowi. Podobną sytuację mamy teraz w Chinach, bo przecież i u nas wtedy władza faworyzowała Kościół polskokatolicki umieszczający flagę narodową na ołtarzu.
Hierarchia, kapłani i wierni różnie się zachowywali, ale generalnie Kościół obronił swoją wolność, a przez to i autorytet. Autorytet, który przyczynił się do tego, że upadek PRL nie zakończył się krwawą wojną domową.
Warto chyba i teraz bronić niezależności Kościoła i dbać o jego autorytet (wg Franciszkowego wzoru).
Jacek Siepsiak SJ – redaktor naczelny kwartalnika „Życie Duchowe”.
Artykuł pochodzi ze strony „Na ostrzu pióra | Deon.pl”