Dzisiaj nie ma już nic „na słowo”, bo niewiele ono znaczy. Każdy je inaczej pamięta, inaczej rozumie. Każdy chce, by w jego słowa wierzono, ale często sam nie wierzy nikomu. Nawet sobie.
Niech mowa wasza będzie tak-tak, nie-nie (por. Mt 5,37). W tych słowach Jezus nie mówi, że świat jest biało-czarny, że zło należy nazywać złem, a dobro dobrem, że złych trzeba piętnować, a dobrych chwalić. Nie mówi też, że mamy upierać się przy swoich poglądach, nawet jeśli chodzi o poglądy na temat Boga. Jezus mówi tu o wiarygodności człowieka i jego słów, o jego autorytecie.
Już za czasów Jezusa słowa traciły na wartości. Szczerość przestawała się opłacać. Prostotę zaczęły zastępować konwenanse i zarozumiałość. Skromność stała się zabiegiem manipulacyjnym, a prawdomówność przegrała z populizmem. I dzieje się tak nadal. Aby nasze słowa przekonywały, powołujemy się na Boga, papieża, wiadomości telewizyjne, wikipedię, przeczytany ostatnio artykuł w Gazecie Polskiej lub Wyborczej.
Jednak to nie słowa i cytowane źródła przekonują, lecz wiarygodność człowieka, który je wypowiada. Czym jest wiarygodność? Czy jeszcze wiemy? Niektórzy znają termin „wiarygodność kredytowa” określający poziom rzetelności klienta co do terminowej spłaty zaciągniętego kredytu. W przypadku kilku moich znajomych to jedyna definicja wiarygodności, jaką z konieczności znają. Proszę nie mylić jej ze „zdolnością kredytową”, która jest jedynie kartą wstępu do długoletniego niewolnictwa finansowego. W innych dziedzinach też posługujemy się słowem „wiarygodność”, chociażby w określeniu „wiarygodne źródło informacji”. Można by zapytać: wiarygodne, czyli jakie? Sprawdzone? Ale przez kogo? Czy aby przez ludzi rzetelnych i uczciwych? Przez naszych, czy przez obcych? Coraz mniej ufamy ludziom, a coraz bardziej szyldom, etykietom, pieczątkom na wielostronicowych umowach. Dzisiaj nie ma już nic „na słowo”, bo niewiele ono znaczy, bo każdy je inaczej pamięta, inaczej rozumie.
Człowiek wiarygodny to ktoś godny wiary, kogo można obdarzyć zaufaniem bez legitymowania i lustrowania. Ktoś, komu wierzy się na słowo. Ewangelista Mateusz przywołując dwa proste słowa Jezusa „tak” i „nie” przypomina nam, że warto zawalczyć, o bycie osobą wiarygodną.
Nie wystarczy popularne nazwisko, tytuł naukowy i stanowisko w rządzie, nawet jeśli są trzy w jednym, by uchodzić za osobę wiarygodną. Potrzebne jest świadectwo życia i przede wszystkim wewnętrzna wolność. Człowiek, którym kieruje lęk będzie myślał tylko o sobie, nikomu nie będzie ufał, wszędzie będzie węszył podstęp, a zaufanie można zdobyć jedynie ufając. Czy to zbyt dużo? Może warto odłożyć rozpamiętywanie krzywd i szukanie winnych? Nadszarpnięte zaufanie można naprawić jedynie wspólnie, a nie okładając się szmatami nasączonymi podejrzliwością. O wiarygodność trzeba zawalczyć szczerością i prostotą, mówiąc „tak” każdemu myślącemu nie tylko o sobie i wyrażając stanowcze „nie” dzieleniu ludzi na dobrych i złych, naszych i obcych, prawych i lewych.
Dzisiaj na wiarygodność musi zapracować również Kościół, który nie zawsze pamięta, że nie ma tożsamości bez wiarygodności. Kościół założył Jezus dla człowieka, a nie dla Boga i dopóki ludzie Kościoła będą żyli dla ludzi, a nie dla idei i religijnych obrzędów, dopóki będą mówili „tak” Chrystusowi realnie obecnemu w ubogim i cierpiącym człowieku, dopóty będziemy mogli dziękować Bogu za świętych wolontariuszy i wolontariuszki, za pełne poświęcenia siostry i cieszących się powszechnym zaufaniem braci.
Nie ma tylko jednej właściwej drogi w Kościele. Jest tyle dróg ilu jest ludzi. A mimo to potrzebujemy żywych osób, którym każdy mógłby zaufać, osób słabych jak każdy z nas, lecz wiarygodnych. Warto zawalczyć o wiarygodność w Kościele i w kraju, a przynajmniej modlić się o mężów zaufania, którym by wszyscy ufali. Bardzo nam dzisiaj tego potrzeba. Nie tylko mnie.
Foto: flickr.com / Carol Walker