Ja przyszedłem na świat jako światłość… J 12, 44-50
Barnaba i Szaweł wracają z jednej podróży misyjnej, a po jakimś czasie Duch Święty upomina się o nich, by ruszyli w dalszą drogę. Wypływają głosić Słowo Boże. Taka jest bowiem jego natura – chce się rozprzestrzeniać i ogarnąć sobą cały świat.
Nie tylko ten świat zewnętrzny, ale również mój wewnętrzny świat. Bóg chce mnie mieć w całości, totalnie, w pełni. Bez żadnego wyjątku, bez żadnego kawałeczka czy fragmencika, który by nie był Jemu p-oddany. On chce, by Jego światłość przeniknęła mnie w sposób absolutny, by moje życie to już nie było moje życie, ale tylko Jego ŻYCIE (żyję już nie ja, lecz żyje we mnie Chrystus).
Czy wpuszczę Go do każdego zakamarka mego życia? Czy otworzę przed Nim każdą piwniczkę, w której panuje ciemność? Chodzi szczególnie o moje intencje, motywacje, pragnienia, myśli, serce – gdzie najwięcej kryje się ciemności. Ta ciemność i idące za nią zaślepienie przybierają nierzadko boskie pozy, np. ja mam rację, wiem lepiej (więc mogę bliźniego wysłuchać, ale to i tak nic nie zmieni), nie mam sobie nic do zarzucenia, to mnie nie dotyczy, to nic nie zmieni, itp.
Przyjąć światłość, wpuścić Jezusa do życia tak całkowicie. Boję się czasem, że to Jego światło będzie jak oślepiający halogen. Jednak Jego prawda zawsze idzie w parze z miłosierdziem. Nie zabije mnie. Będzie jak światło zorzy porannej, zwiastującej nowy świt, NOWE ŻYCIE. Jedyne, czego potrzebuję – uwierzyć w Jezusa, uwierzyć w Ojca, który Go posłał. A posłał Go po to, by świat zbawił, a nie potępił. By zbawił mój wewnętrzny świat. W całości, w pełni, totalnie…