Zmarły usiadł i zaczął mówić; i oddał go jego matce. Łk 7, 11-17
Zmarłym, i to już za życia, można być na wiele sposobów. Jakiekolwiek nie byłyby powody owej „śmierci”, jedno jest pewne – samemu nie można powstać. Młodzieniec z Nain został wskrzeszony przez Jezusa – ręka dotyka mar, a Słowo dotyka serca. Pan do dzisiaj czyni takie cuda przez bliźnich, których stawia na naszej drodze.
Wczułem się dziś na moment w Jezusa. Wskrzeszenie młodzieńca to inicjatywa Jezusa. Młodzieniec z racji swego stanu nie był w stanie zatroszczyć się o siebie, matka i spory tłum również. Nikt Jezusa o nic nie prosi. W Jezusie wzbudza się litość, kiedy widzi kondukt pogrzebowy. Nie boi się dotknąć tego, co umarłe i wypowiada słowa ożywiające. Widzieć rzeczywistość, pozwolić, by ona mnie dotknęła i pobudziła miłosierdzie a potem działać. Miłosierdzie, które objawia się w czynach. Dotknięcie, które wzbudza dotknięcie. Być podobnym do Jezusa w Jego sposobie widzenia rzeczywistości i działania. Tak, tego pragnę.
Zawsze zadziwiają mnie czynności, jakie robią powtórnie ożywieni – młodzieniec zaczyna mówić. Trochę tak, jakby umarł z braku… komunikacji. Jakby nikt nie dał mu wcześniej szansy wypowiedzenia siebie, tego co czuje, przeżywa, co dla niego ważne. Wczułem się również i w jego sytuację. Można podjąć decyzję, by zamilknąć, by nie komunikować. Tymczasem miłość polega na komunikowaniu siebie – jak powiada św. Ignacy. Młodzieniec zaczyna mówić, czyli kochać. A potem Jezus oddaje go jego matce. Po co było to pisać? Bo może jej syn nie należał do niej? Może to druga przyczyna jego śmierci? Nie wiem, jak bardzo młody był to człowiek, może prawie dziecko… bez więzi z matką dziecko umiera. Moje wewnętrzne dziecko również umrze bez więzi. Brakuje wtedy pokarmu, czułości, poczucia bezpieczeństwa, troski.
Kiedy wynoszono zmarłego, Bóg nawiedził swój lud. Kiedy ujawniam to, co we mnie umarło, Bóg nawiedza także i mnie. I Bogu dzięki…