6 kwietnia 1994 roku samolot przewożący prezydenta Rwandy został zestrzelony w okolicach Kigali. Wydarzenie to stało się początkiem jednego z najdramatyczniejszych wydarzeń w dziejach współczesnego świata. Rwanda stała się areną krwawej i brutalnej wojny domowej pomiędzy zamieszkującymi ten kraj społecznościami Tutsi i Hutu. Przy bezczynności świata zachodniego w Rwandzie śmierć poniosło około miliona osób.
Te historyczne wydarzenia stały się kanwą filmu Terry’ego George’a Hotel Ruanda (2004). Akcja filmu oparta jest na faktach. Opowiada o Paulu Rusesabaginie, który uratował przed pewną śmiercią 1268 członków plemienia Tutsi. Rusesabagina, który był kierownikiem hotelu, wykorzystał znajomości z wpływowymi ludźmi, których poznał w pracy, dla ratowania zagrożonych śmiertelnym niebezpieczeństwem ludzi. Kiedy reszta świata pozostała niemal bezczynna, Rusesabagina pokazał, w jaki sposób jeden dobry człowiek może wpłynąć na losy świata.
Inną znaczącą postacią, która miała wpływ na losy świata jest Nelson Mandela, pierwszy czarnoskóry prezydent Republiki Południowej Afryki, laureat pokojowej nagrody Nobla. Mandela to również jeden z przywódców ruchu przeciw apartheidowi, który walcząc o prawa czarnoskórych mieszkańców RPA spędził w więzieniu dwadzieścia siedem lat. Po odejściu na emeryturę zaangażował się w sprawy społeczne.
W roku 1995 utworzył Nelson Mandela Children’s Fund (Fundacja Nelsona Mandeli na rzecz Dzieci), której celem jest organizowanie projektów na edukację, pomoc dla dzieci niepełnosprawnych, chorych na AIDS, wspieranie dzieci szczególnie uzdolnionych, nie tylko w RPA ale także innych krajach afrykańskich. Fundacja opiekuje się dziewięciu tysiącami zakażonych dzieci.
Przykład Rusesabaginy i Mandeli pokazuje, jak wiele może zdziałać jeden człowiek, który w życiu kieruje się zasadą współczucia.
Dzisiejszy świat jest jedną globalną rodziną. Przepływ informacji łączy w jednej chwili ludzi całego świata. W każdej sekundzie słyszymy o tragediach, które dotykają poszczególnych ludzi, wspólnoty czy całe społeczności.
Zwykle na tragedie, które dzieją się w świecie reagujemy z pewnym emocjonalnym dystansem. Być może, wyzwalają w nas nutę współczucia, gdy siedzimy w wygodnym fotelu przed telewizorem. Ale najczęściej nas to nie dotyczy. Trzeba dopiero tragedii najbliższych, aby zrodziło się prawdziwe współczucie.
Życie z Bogiem w świecie wymaga umiejętności współczucia. Gdy zapytano obecnego XIV Dalajlamę Tenzina Gjatso o najistotniejszą wartość, jakiej potrzebuje współczesny świat, odpowiedział bez wahania: współczucie. Współczucie należy do istoty i natury człowieka jako osoby, dlatego możemy powiedzieć, że człowiek jest z natury istotą współczującą (Leonardo Boff).
W buddyzmie współczucie należy do najwyższych cnót i najważniejszych doświadczeń. Podczas gdy asceza pozwala uwalniać się od świata i cierpienia, jakie wiąże się z różnymi formami przywiązań, współczucie pozwala podjąć odpowiedzialność za świat. Współczucie nie jest tylko sentymentalnym ani pobożnym uczuciem, które rodzi się z doświadczenia cierpienia innych. Jest raczej umiejętnością dzielenia z innymi swoich uczuć. W efekcie prowadzi do działania.
Współczucie wymaga obumierania wygórowanym oczekiwaniom własnego ja, pokonywania egoizmu, narcyzmu i pychy. Wymaga wychodzenia z własnego wąskiego kręgu, by wejść w świat drugiej osoby, cieszyć się jej radościami, cierpieć z nią, towarzyszyć i wspomagać w trudnych chwilach. Współczucie wypływa z miłosiernej miłości.
Św. Marek opisując relację Jezusa wobec potrzebujących używa słowa zlitował się nad nimi (gr. esplaghnisthe). Słowo litość nie ma w tym przypadku znaczenia pejoratywnego. Oznacza: wzruszył się, albo jeszcze mocniej – wzburzyły się Jego wnętrzności, wzburzyło się Jego serce. To słowo odnosi się do łona macierzyńskiego (rehem), do miłości matczynej, do wnętrzności (rahamim). Jezus kochał jak matka, całkowicie bezinteresownie, litował się nad potrzebującymi, rozmawiał z nimi, nauczał, uzdrawiał, karmił, spełniał ich oczekiwania. Dzielił się nie tylko pokarmem, ale również słowem, swoim czasem, Sobą. Bóg w Jezusie jest Bogiem współczującym i cierpiącym wraz z ludźmi, którzy są w potrzebie.
Dwie najpiękniejsze przypowieści Jezusa, które przekazał ewangelista Łukasz ukazują istotę współczucia. W przypowieści o miłosiernym Ojcu (Łk 15, 11-32) Jezus namalował serce Boga; serce cierpiące z powodu odejścia człowieka i przepełnione wzruszającą miłością na widok powrotu zagubionego. Bóg w przypowieści Jezusa ma w sobie coś z tego pośpiechu, z tej przesady, z tego pójścia ponad, z tego szaleństwa miłości, z serca dotkniętego i zranionego (C. M. Martini).
Miłość Boga jest nieskończenie cierpliwa. Gdy odchodzimy, wybieramy własną drogę i własne szczęście, Bóg nie pozostaje w zgorzkniałym, pretensjonalnym oczekiwaniu. Współczujące serce Boga towarzyszy nam w drodze, dręczy i prowokuje do refleksji i powrotu. A gdy wracamy wnętrzności Boga poruszają się z powodu wzruszenia, wewnętrznej radości, nadmiernej czułości, miłości.
Istotą współczucia jest umiejętność odwrócenia się od siebie, od własnego ja, by zwrócić się ku drugiemu, ku ty. Najtrafniej wyraża to przypowieść o miłosiernym Samarytaninie (Łk 10, 30-37). Pewien człowiek został mocno poszkodowany przez zbójców, którzy ograbili go ze wszystkiego, zadali mu ciosy i porzucili. Pozbawili go własnej godności, a niewiele brakowało, by odebrali mu również życie.
Przed taką sytuacją zostają postawieni kapłan i lewita, którzy znajdują się na tej samej drodze. Kapłan i lewita stoją wobec dylematu. Potrzebujący człowiek jest na wpół żywy. Gdyby zmarł w momencie pomocy, zgodnie z obowiązującym prawem, naraziłoby ich to na nieczystość, skażenie. Wobec takiego dylematu interpretują prawo na swoją korzyść. Nie brudzą rąk, skrupulatnie przestrzegają przepisów prawa i pozostawiają człowieka bez pomocy.
Wobec tej samej sytuacji stoi Samarytanin. Jednak on przełamuje mur wątpliwości. Nie przejmuje się sobą i swoją czystością bądź nieczystością. Jego wnętrzności poruszyły się z powodu współczucia, miłosierdzia. Podchodzi do potrzebującego, obwiązuje jego rany i zalewa oliwą i winem. Są to gesty wyrażające bliskość wewnętrzną więź, troskę. Najważniejszy jest pierwszy gest – przełamanie murów własnego egoizmu. Cała reszta przychodzi sama. Jeden szlachetny czyn rodzi następny. Samarytanin nie tylko sam angażuje się w troskę o pomoc biednemu człowiekowi, ale angażuje w nią innych, struktury społeczne.
Puenta przypowieści jest zaskakująca. Bliźnim nie jest pobity człowiek, którego dotknęło nieszczęście, ani lewita czy kapłan. Bliźnim jest Samarytanin, człowiek, który stał się najbliższy potrzebującemu. Bliźnim jest każdy, kto umie współczuć, kto staje się bliski człowieka będącego w potrzebie.
Ojcowie Kościoła interpretują przypowieść w sposób symboliczny. Miłosiernym Samarytaninem jest sam Jezus, który opatruje rany każdego potrzebującego, obolałego i obumarłego człowieka, a następnie bierze go na swoje ramiona i niesie jak dobry pasterz poranioną owcę.
Naśladować Jezusa Dobrego Samarytanina oznacza mieć litość i współczucie, wlewać w ludzkie rany oliwę i wino miłości, brać bliźniego na ramiona i nieść go. Bóg jednak nie żąda, byśmy zajmowali się bliźnim nieustannie i dźwigali ciężar ponad siły. Do nas należy odstawić go do najbliższej gospody.
Współczucie jest drogą do zbawienia i kryterium życia wiecznego. W przypowieści o Sądzie Ostatecznym Jezus dzieli ludzi na dwie grupy; jedni dostępują wiecznego szczęścia przebywania z Bogiem, inni pozostają na zewnątrz. Kluczem podziału jest relacja z Bogiem, która urzeczywistnia się w codzienności poprzez współczucie, miłosierdzie i miłość:
„Pójdźcie błogosławieni Ojca mojego, weźcie w posiadanie królestwo, przygotowane wam od założenia świata!
Bo byłem głodny, a daliście Mi jeść;
byłem spragniony, a daliście Mi pić;
byłem przybyszem, a przyjęliście Mnie;
byłem nagi, a przyodzialiście Mnie;
byłem chory, a odwiedziliście Mnie; byłem w więzieniu,
a przyszliście do Mnie” (Mt 25, 34nn).
fot. Pixabay