W ubiegły weekend prowadziłem skupienie pod tytułem: „Trudności i pokusy na modlitwie” w Centrum Duchowości Jezuitów w Częstochowie. Właściwie skupiliśmy się na fragmentach artykułu z Katechizmu Kościoła o „Walce modlitwy”. Cieszy to, że rośnie wśród pewnej grupy wierzących nie tylko pragnienie modlitwy, ale i głębszej katechezy i formacji. Ciągle uważam, że potrzeba dobrej katechezy dla dorosłych.

Ale coś innego szczególnie mnie dotknęło. I myślę, że to jest sprawa fundamentalna dla chrześcijaństwa i dla życia wiary. Gdy zupełnie przypadkiem powiedziałem, że Jezus wiedział o ziemi i kosmosie mniej niż dzisiejsze dzieci w przedszkolu, nagle z sali pojawiły się głosy sprzeciwu. „Ale przecież jest Bogiem i Stwórcą, to wszystko wiedział” – ktoś niemalże wykrzyknął.

Kiedy Jezus pytał uczniów za kogo Go ludzie uważają, to pytał szczerze, chciał się dowiedzieć, bo nie wiedział wszystkiego. Nic z tego. Ten argument też nie zadziałał.

Kiedy powiedziałem, że jest w 100 procentach Bogiem i w 100 procentach człowiekiem i dlatego jak my musiał się uczyć, wzrastać, cierpiał, był zmęczony itd. część słuchaczy nie czuła się przekonana. Kiedy zacytowałem zdanie z Listu do Hebrajczyków, że „był do nas podobny we wszystkim oprócz grzechu”, chyba niewiele to zmieniło. Dopiero kiedy powiedziałem, że świętując Boże Narodzenie czytamy Ewangelię, że Maryja owinęła Go w pieluszki, nie tylko dlatego, żeby było mu ciepło, ale dlatego, że Jezus też robił kupę i trzeba Go było myć i przebierać. Uczył się modlitwy od Maryi i Józefa, poznawał Pisma jak każdy Żyd w synagodze i w domu, wtedy trochę się uspokoiło.

Okazuje się, że mamy ogromny problem z przyjęciem prawdziwego człowieczeństwa Chrystusa, z Wcieleniem. Tak zresztą było i jest od początku w Kościele. Oczywiście, nie mamy zielonego pojęcia, jak wyglądała relacja między bóstwem a człowieczeństwie w jednej osobie Jezusa z Nazaretu. Możemy tylko określić, czym nie była. Ale człowieczeństwo zostało całkowicie zachowane. Jezus przechodził wszystkie etapy życia i dojrzewania tak jak my. Jezus wierzył. Jezus modlił się jak każdy człowiek.

Jeśli tego nie przyjmujemy, to nie żyjemy chrześcijaństwem, ale jakimś rodzajem gnozy, z którą też Kościół musiał się zmagać. Jeden z moich współbraci, patrolog, uważa, że wielu chrześcijan wyznaje helleńską wizję bóstwa: Zeus zstąpił w postaci człowieka, udawał człowieka, ale nim nie był. I dlatego do dzisiaj niektórzy sądzą, że Jezus tylko udawał człowieka, pedagogicznie „nie wiedział”, „był zmęczony”, „spał podczas burzy” – to słyszałem na kazaniach parę razy.

Już psychologia uczy, że wiele zależy od naszych przekonań. Z nich płyną uczucia i sposoby reagowania. Jeśli de facto spora grupa wierzących nie przyjmuje w pełni człowieczeństwa Jezusa (przypuszczam, że w większości nieświadomie), to trudno się potem dziwić, że rozdzielamy sacrum od profanum, że są „lepsi” duchowni i „gorsi” świeccy, że uważamy, iż nie da się pogodzić modlitwy z naszymi rozlicznymi obowiązkami, że tak naprawdę Boga można spotkać tylko podczas modlitwy i Eucharystii, a podczas pracy i codziennych obowiązków już nie tak bardzo, że świeccy nie mogą dotykać Ciała Pańskiego, tylko wybrani z „namaszczonymi” dłońmi, że nie możemy przed Bogiem pokazywać się takimi jakimi jesteśmy, że niedoskonałość rozumiemy jako coś złego, że w kościołach zbudowaliśmy balaski i prezbiterium, gdzie zasadniczo tylko duchowni „mogą” wejść; że uważa się, iż tylko zakonnicy za murami mogą prowadzić doskonalsze życie, a „świeccy” na świecie już nie mają takich możliwości; że nauka w tym psychologia jest zagrożeniem dla wiary; że człowiek niewierzący w Boga nie może powiedzieć nic mądrego ani uczynić czegoś dobrego, że Bóg jest obecny tylko w sakramentach, ale już nie w stworzeniu i każdym człowieku, że świat w znaczeniu rzeczywistości stworzonej jest „wrogi” człowiekowi. Stąd też jest podejrzliwe podejście do ciała, lękowy stosunek do seksualności i widzenie w niej zasadniczego źródła nieczystości, jakby tylko ta sfera czyniła człowieka nieczystym. Tutaj tkwi ostatecznie źródło klerykalizmu, podziału chrześcijan na stany, nawroty do judaizmu w Kościele. Dlatego nie uczyliśmy przez wieki rozeznawania, nie było dobrej formacji sumienia, stąd wyręczania osób świeckich od odpowiedzialności itd.

Słowem, jeśli Jezus nie był prawdziwym człowiekiem, to nas nie zbawił, to niemożliwe jest, aby nastąpiło uświęcenie i uzdrowienie człowieka. Opór przed Wcieleniem bierze się stąd, że boimy się tak radykalnej bliskości Boga i upodobnienia do Niego. Czujemy się też niegodni tego, niewystarczająco doskonali, nie mówiąc już o działaniu szatana, który Boga przedstawia nam w krzywym zwierciadle jako nieprzyjaciela i wroga.

W 7. Prefacji na Niedziele Zwykłe czytamy:

„On stał się podobny do nas we wszystkim oprócz grzechu, * abyś mógł to w nas miłować, co umiłowałeś w swoim Synu”

Nam się często wydaje, także na skutek moralizmu i nadmiernego skupienia na grzechu, że to on właśnie nas tak radykalnie odróżnia od Jezusa. Ale czy się zastanawialiśmy, co się kryje w słowie „wszystko”? Ojciec umiłował w nas to, co między Jezusem a nami jest owym „wszystkim”. Co najgłębiej określa człowieczeństwo? Grzech czy podobieństwo do Boga? Bycie człowiekiem to przechodzenie od stanu mniej doskonałego do bardziej doskonałego, pragnienie Boga, zdolność do kontemplacji, do miłości, uczenie się, okazywanie bliskości, poznawanie siebie i świata, komunikacja, dobre korzystanie z dóbr tego świata, co daje radość i przyjemność, doświadczenie bólu, zmęczenia i różnych ograniczeń naturalnych w ramach których możliwe jest życie, dbanie o zdrowie, co zakłada także zaspokajanie całego mnóstwa potrzeb fizycznych i psychicznych, wrażliwość emocjonalna, wrażliwość na piękno, jego poszukiwanie i sycenie się nim, odpoczynek, humor i zabawa, pragnienie przekraczania siebie, nabywanie cnót itd. To jest z grubsza rzecz ujmując owo „wszystko”

Jeśli Jezus nie był do nas w tym podobny, to wierzymy na próżno.