Życie duchowe wymaga akceptacji siebie, swego życia, historii, powołania. Wbrew pozorom nie jest ona wcale procesem łatwym. W głębi nas jest wiele buntu przeciwko życiu, przeciwko sobie. Jesteśmy niezadowoleni z darów i z braków. Pragniemy więcej, inaczej, lepiej. Chcielibyśmy posiadać inny charakter, wygląd, więcej inteligencji, zdolności, inne warunki, środowisko, lepszych przyjaciół, przełożonych, mieć więcej czasu, zdrowia…
Niezgoda na siebie wyraża się w skłóceniu i buncie przeciwko innym i Bogu. Czasami marnujemy swoje życie, obwiniając innych i zamykamy się w świecie iluzji. Innym razem wstydzimy się braków, staramy się je kamuflować, przyjmować pozory, nakładamy maski, by upodobnić się do innych, lub ich oczekiwań; co z kolei rodzi zakłamanie, konflikty, napięcia. Usuwanie napięć wymaga dodatkowej energii, sił, które mogłyby zostać wykorzystane w pozytywny sposób.
Możemy również nie doceniać otrzymanych darów. Dla różnych racji zaniżamy obraz, ocenę siebie, pomniejszamy swoje talenty, pozując biednego i pokornego. Jest to fałszywa pokora. Prawdziwa pokora nie jest umniejszaniem siebie ani własnych darów. Jest raczej stawaniem w prawdzie, właściwym poznawaniem siebie, swoich możliwości, darów i ich akceptacją.
Przyjęcie siebie wymaga zgody na własne powołanie i misję życiową. Każdy z nas dokonuje w życiu wyborów: zasadniczych i drugorzędnych. Zasadniczy wybór dotyczy relacji z Bogiem, a w konsekwencji powołania i misji. Każdy stan życia jest środkiem do celu i nie może być nadrzędny, ostateczny. Poza tym intencje, motywacje powinny być jasne, czytelne. W wyborze partnera nie powinno się kierować w pierwszym rzędzie jego wyglądem czy majątkiem, albo ciążą; w wyborze zawodu wysokością zarobku, niezdrowymi ambicjami; a w wyborze życia kapłańskiego czy zakonnego lękiem przed życiem małżeńskim, czy ucieczką przed trudem życia.
Wybory podjęte bez właściwej motywacji wcześniej czy później będą się mścić i będą źródłem wielkiego cierpienia, napięć i frustracji. Niewłaściwe motywacje w wyborze małżeństwa mogą prowadzić do niewierności, a nawet rozpadu małżeństwa. Brak właściwej intencji w podjęciu stanu duchownego może być powodem frustracji, alkoholizmu, nałogów, wystąpienia z zakonu czy porzucenia kapłaństwa. Wypełnianie zadań ulubionego zawodu bez prawej intencji prowadzi do chciwości i konsumpcji.
Wybory, jakich dokonujemy mogą być niezgodne z wolą Bożą, a nawet grzeszne. Istnieje wówczas potrzeba ich weryfikacji. Stan narzeczeński, początki życia zakonnego, życie w seminarium jest czasem weryfikacji pierwszych decyzji; okresem modlitwy i refleksji w rozpoznawaniu, czy decyzja jest wynikiem pragnienia czci, chwały i służby Bogu, czy też u jej źródeł leżą egoistyczne potrzeby, pragnienia, obawy.
Jeżeli podejmiemy niewłaściwe wybory jednorazowe (małżeństwa lub kapłaństwa), nie mogą one podlegać później zmianie, weryfikacji. Należy wówczas przyznać się do błędu, zaakceptować swój stan oraz pozwalać Bogu, by uzdrawiał stopniowo tę bolesną sytuację.
O wiele łatwiej przychodzi zaakceptować wybory zwyczajne związane z pracą, zawodem, sytuacją materialną, społeczną, przyjaźnią, relacjami… Gdy nie ma możliwości natychmiastowej zmiany warto pozwolić działać czasowi i Bogu. Czas jest sprzymierzeńcem akceptacji. Również Pan Bóg działa cierpliwie.
Jeden z moich współbraci zakonnych zwykł mawiać: Opatrzność Boża jest precyzyjna. Podpisuję się pod tym stwierdzeniem całym sercem. Małą jego ilustracją jest osobiste doświadczenie. Gdy kończyłem studia teologiczne stanąłem przed decyzją wyboru kierunku specjalizacji, który związany był z dalszą pracą apostolską. Moim pragnieniem było udzielanie Ćwiczeń Duchownych i w związku z tym myślałem o duchowości ignacjańskiej. Jednak przełożeni zdecydowali inaczej. Miałem podjąć studia pastoralne, a następnie pracę duszpasterską we Wrocławiu i Monachium. W czasie tzw. Trzeciej Probacji w Berlinie (rodzaj rocznego kursu duchowo-szkoleniowego, kilka lat po święceniach kapłańskich) zaproponowano mi troskę finansową o misje. W tym celu zapoznawałem się z pracą biur misyjnych na obszarze języka niemieckiego. Przyszła troska o finanse oddalała mnie coraz bardziej od Ćwiczeń Duchownych. Po zakończeniu Trzeciej Probacji, przełożeni zaproponowali mi roczną praktykę udzielania Ćwiczeń w Czechowicach-Dziedzicach. Owa roczna praktyka trwa już czternaście lat. Obecnie zajmuję się również finansami. Łączę dwa w jednym. W ten sposób Pan Bóg, choć inaczej niż myślałem, pozwala mi realizować osobiste wezwania. Odpowiedział na moje pragnienia oraz zrealizował precyzyjnie swoje plany.
Akceptacja woli Bożej, którą odczytujemy w decyzjach przełożonych pozwala przyjąć nieraz trudne wybory, powołanie i życiową misję. Ostatecznie prowadzi ona do pokoju ducha i wewnętrznej równowagi. Brak zgody na niepomyślną lub trudną wolę Bożą jest źródłem wewnętrznego cierpienia i marnowania wewnętrznej energii na bezskuteczną walkę. Gdyby konfesjonały mogły mówić, potwierdziłyby moje obserwacje.
Akceptacja siebie ma swe źródło w miłości Boga, który nie kocha nas za to, kim jesteśmy. Jego miłość jest czystym, bezinteresownym darem. Bóg nie oczekuje niczego, poza przyjęciem tej miłości. Kocha nas w aktualnej rzeczywistości ze wszystkimi ograniczeniami i słabościami.
Doświadczenie miłości Boga prowadzi do pełnej akceptacji siebie i swego życia, bez stawiania warunków, bez niechęci, zgorzknienia czy rezygnacji. Miłość nie powinna być warunkowa. Miłość siebie możliwa jest od teraz. Nie od jutra. W przeciwnym razie nie zaakceptujemy siebie w pełni, ani siebie nigdy nie pokochamy.
Pamiętam osobę, z którą rozmawiałem przez kilka dni w czasie rekolekcji ignacjańskich. Była młoda i piękna, posiadała dobrze płatną, satysfakcjonującą pracę, rodzice byli dobrze sytuowani, zapewnili jej mieszkanie i przyszłość, posiadała również kochającego męża. A jednak. Codziennie pojawiały się nowe iluzoryczne trudności i pseudoproblemy, których nie była w stanie zaakceptować. Z jednej strony przyczyną tego były niewątpliwie niezaspokojone w dzieciństwie problemy emocjonalne, zwłaszcza braki w miłości ze strony rodziców. Jednak z drugiej strony osoba ta żyła ciągle przeszłością, usprawiedliwiając wszystko błędami wychowawczymi rodziców. W ten sposób czuła się zwolniona od odpowiedzialności i w subtelny sposób manipulowała nie tylko innymi, ale także i własnym życiem.
Paul Bruckner nazywa taką postawę wiktymizacją. Człowiek czuje się nieustannie ofiarą, przyjmuje postawę wygodną, roszczeniową, uchyla się od odpowiedzialności i wzięcia życia we własne ręce. Uważa, że nic nie może. Jednak granica pomiędzy nie możemy a nie chcemy jest zwykle bardzo cienka. Często niewiele możemy, dlatego że niewiele chcemy. Możliwości powiększają się w znaczący sposób, gdy zwiększają się pragnienia i rośnie wiara w siebie. Akceptacja życia, miłość samego siebie jest możliwa, jeżeli jej naprawdę zapragniemy i uwierzymy w nią.
Z akceptacji siebie wypływają właściwe relacje do innych. Gdy jesteśmy zadowoleni z siebie i tego, co posiadamy, pogodniej patrzymy na świat, na otaczających nas ludzi. Łatwiej przychodzi wówczas przyjęcie bliźniego i miłość do niego.
Potrzebujemy także miłości ludzkiej. Wprawdzie bezwarunkowo kocha tylko Bóg, jednak akceptacja ze strony innych ułatwia samoakceptację i odczucie miłości Boga. Dzięki niej rozwijamy się, czujemy się wartościowi i spełnieni.
Z braku uznania siebie rodzi się zgorzkniałość, frustracja, postawa pretensjonalności. Uczucia te bywają niekiedy długo tłumione. Jednak przychodzi czas, gdy eksplodują. Ewangelicznym tego przykładem jest starszy syn z przypowieści o miłosiernym ojcu (Łk 15, 11-32). Przez lata był wzorem posłuszeństwa, pracowitości, układności, jednak w sercu czuł żal do ojca. Nie aprobował jego mentalności, sposobu działania, nosił też ukryty żal do młodszego brata. Długo tłumione uczucia wybuchły na zewnątrz, gdy ojciec okazał miłosierdzie i przebaczył z serca młodszemu bratu: Na to rozgniewał się i nie chciał wejść; wtedy ojciec jego wyszedł i tłumaczył mu. Lecz on odpowiedział ojcu: „Oto tyle lat ci służę i nigdy nie przekroczyłem twojego rozkazu; ale mnie nie dałeś nigdy koźlęcia, żebym się zabawił z przyjaciółmi. Skoro jednak wrócił ten syn twój, który roztrwonił twój majątek z nierządnicami, kazałeś zabić dla niego utuczone cielę” (Łk 15, 28-30).
Brak akceptacji siebie prowadzi do nieustannego porównywania się z innymi. Nie odczytujemy wówczas własnej wartości i godności, która wynika z powołania do miłości w Bogu, ale w odniesieniu do drugich. Porównywanie się z innymi prowadzi do pychy. Gdy oceniamy ich wyżej od siebie, rodzą się kompleksy niższości, brak pewności, obwinianie siebie, poczucie bezwartościowości, fałszywa pokora, zazdrość, postawy obronne i agresywne, a także perfekcjonizm i dążenie do sukcesu „po trupach”. Natomiast, gdy inni wydają nam się gorsi, pojawia się lekceważenie, pogarda, poniżanie, mania wielkości, różne formy manipulacji. Francisco Segura SJ pisze w humorystyczny sposób: Jedni, którzy chcą być dobrze widziani, chcą się wydawać wielkimi, większymi od innych, a ponieważ nie mogą dodać niczego do swego wzrostu, udają silnych olbrzymów […] i z pozycji olbrzymia gardzą i osądzają innych. Zdarzają się także karły mające tylko głowę. Są to ci, którzy nie mogą się wspiąć […]. Ci, którym nie udaje się wywierać wrażenia, pełni złego humoru, smagają nim wszystkich wokół siebie. Karły głowacze, z pochyloną głową, ciągle porównujący się z innymi, osądzający bezlitośnie, zazdrośni. Karzeł głowacz z wielką głową i maleńkim sercem.
Brak akceptacji siebie może być również wynikiem źle rozumianej „chorej szlachetności” (J. Augustyn SJ). Zakłada ona, że innym należy się wszystko, a mnie nic. Za chorą szlachetnością kryje się potrzeba uczucia, zapracowania sobie na miłość bliźnich. Konsekwencją jest pracoholizm, nadmierny aktywizm, albo wypalenie wewnętrzne. Zabrzmi to może paradoksalnie, ale praktykę miłości bliźniego należy zaczynać od siebie. Jeżeli nie kochamy i nie akceptujemy siebie, nie mamy dla siebie czasu, nie potrafimy ofiarować sobie prostego ludzkiego miłosierdzia i współczucia, nie dbamy o swój duchowy rozwój, to nie łudźmy się, że będziemy zdolni, by kochać innych. Jezus nauczał: Będziesz miłował swego bliźniego jak siebie samego (Mk 12, 31).
Więcej w książce: „Życie Duchowe bez trików i skrótów”
fot. Pixabay