My ludzie Kościoła, nie wierzymy w moc Ewangelii Jezusa Chrystusa.
Nie wierzymy, że ludzie w tym świecie potrzebują Dobrej Nowiny o tym, że Bóg tak ukochał ten świat, że dał swojego Syna, by ten świat zbawił, a nie potępił. Nie wierzymy już Bogu, który przyszedł na ten świat, jako człowiek, nie po to by zakładać Królestwo doskonałe, ale by w świecie pełnym niedoskonałości ogłosić bliskość Królestwa Bożego.
Nie wierzymy Bogu, że nie chciał byśmy złączyli się z jakimkolwiek władcą tego świata, ale byli obywatelami Królestwa, które nie jest z tego świata. Nie wierzymy Bogu, który przyszedł i powiedział, że słońce wschodzi nad dobrymi i złymi i że to On będzie tym, który osądzi, nie my.
Nie wierzymy Bogu, kiedy odchodzimy od Mszy świętej, w której – jak mówimy – dzieje się to samo, co na Golgocie i musimy pod krzyżem naszego Pana robić wiece polityczne (jak się okazuje – robią to politycy różnych opcji).
Ciągle zachowujemy się jak Ateńczycy, którzy zbudowali posągi różnych bożków i na wszelki wypadek jeszcze jeden – bogu nieznajomemu. Wierzymy w Boga Wszechmogącego, ale uważamy Go za słabego, takiego, który Zbawił człowieka w sposób niedoskonały. Pozwalamy Mu na bycie Alfą – Początkiem, ale Omegą – ostatnim akcentem – chcemy być sami. Na wszelki wypadek. Sami jesteśmy Bogami, tam gdzie wydaje się nam, że ten „nasz” nie da rady.
W Ewangelii Łukasza (12,32-48) Jezus mówi, że mamy się nie bać, ufać i czekać na Niego, bo przyjdzie. W pierwszym momencie wszystko wydaje się proste i oczywiste. Jednak w praktyce to nie wychodzi, może dlatego, że za bardzo przyzwyczajamy się do wykreowanej przez nas rzeczywistości, do poczucia stabilizacji za wszelką cenę.
Niecierpliwimy się podczas czekania na Pana, a w konsekwencji Jezus staje się kimś, kto jest w naszym życiu „teoretycznie”. Staje się ukrytym marzeniem; niby gdzieś jest, niby gdzieś do niego dążymy, ale codzienność tak nas pochłania, że nigdy owego marzenia nie realizujemy, bo serce, wola i decyzje są obrośnięte tłuszczem codzienności.
Możemy przyjąć dwie postawy. Być człowiekiem, który: „ma, je i używa”, co sprawia, że obrasta w tłuszcz. Tłuszcz schematów, lenistwa, zawsze posiadania racji, nie pozwalania sobie na to, by ktoś lub coś go zaskoczyło. Druga jest postawą świeżości. Wiem, że żyję, że zdarza mi się taka a nie inna sceneria mojego życia i pozwalam sobie na nieustanne odkrywanie nowości – w sobie, innych i w końcu w Bogu. Naprawdę, to w czym jesteśmy, to kim jesteśmy, to co mamy – to wszystko jest tymczasowe, nie jest absolutne.
Mam świadomość tego, że większość z nas jest przekonana, że to co ma i kim jest, osiągnęła dzięki swojej ciężkiej i uczciwej pracy. To prawda, jednak prawdą jest też to, że kiedy uczciwie przeanalizujemy swoje osiągnięcia i posiadanie, okazuje się, że wszystko jest darem i jesteśmy ciągle od innych zależni.
W ostatecznym rachunku wszystko jest nam w jakiś sposób dane i zadane. Jesteśmy tylko dzierżawcami. Nie możemy zapomnieć, że wszystko co mamy i kim jesteśmy jest na jakiś czas. Bynajmniej nie po to, by żyć w poczuciu strachu i winy. Nie. Wszystko jest nam dane po to, by swoje życie właściwie układać. Nie jestem właścicielem dziecka, żony, męża, współbrata, parafii, mojego pracownika. To niby oczywiste, a jednak nie zawsze takim jest.
Nasze życie ma być drogą, na wzór Abrahama, o którym list do Hebrajczyków (11,8) mówi, że „wyszedł nie wiedząc dokąd idzie”. Iść z Bogiem, bez zabezpieczeń, wyzbywając się ciągle i nieustannie na nowo z tego złudnego poczucia, że wszystko muszę mieć zaplanowane i pod kontrolą.
Tu idzie o dystans do posiadania, ale oparty na przekonaniu, że w moim życiu naprawdę Bóg jest obecny, nie jako idea, ale rzeczywiście jako Pan tego życia. On jest Alfą i Omegą, więc pozwólmy Bogu być Bogiem.