Gdy mocarz uzbrojony strzeże swego domu… Łk 11, 15 – 26
Zatrzymał mnie dziś ten mocarz, który uzbrojony strzeże swego domu. I pomyślałem o sobie. Bo życie czasem przypomina mocowanie się. Nie z ludźmi, nawet nie ze sobą (choć to też). Ale z Bogiem. Próbuję być jak ten mocarz, który uzbrojony strzeże „swego”. A to nic innego jak walnięte przez grzech ego, które o nic innego nie dba, tylko o „swoje”. Jest tak wiele miejsc, w które nie dopuszczam Boga, puszę się, nadymam i gram jakiegoś mocarza, który nie zamierza Go dopuścić do serca, do najwrażliwszej części mnie. Choć tak naprawdę On tam mieszka, On już tam jest. Ego próbuje na różne sposoby nie dopuścić do SPOTKANIA, bo wie, że wtedy to się zaczną „kłopoty”… Wtedy to On przejmie dowodzenie.
Nadchodzi mocniejszy, który chce pokonać. Pomyślałem jednak, że skoro to Bóg, to jaką mocą chce to zrobić? Jezus wszak używa języka, który kojarzy się militarnie, mówi o walce, pokonywaniu kogoś. A tymczasem Bóg ma MOC, która nie przemienia się nigdy w PRZE-MOC. Jest Miłością i tylko to jest Jego mocą. A miłość nie walczy na miecze czy karabiny, miłość nie używa przemocy, bo nie potrafi. Miłość jest mocą, która nie potrzebuje żadnego przedrostka, mającego uczynić ją niby większą, potężniejszą. Miłość jest taką mocą, że nie ma mocniejszej na ziemi i w niebie. Ma na imię Bóg. Ma na imię „Ja Jestem”. Ma na imię Jezus.
Więc po co strzec swego domu, uzbrojony po zęby w arsenał iluzji, masek, fasad, pozorów logiki i rozumu. Po co trzymać się kurczowo tego, co niby „moje”, na czym tak bardzo polegam. Po co się przy tym upierać. Najlepiej poddać się bez walki, oddać wszystko, wznieść ręce w geście poddania. Jak św. Franciszek: zdjąć z siebie nawet ubranie i właśnie taki – nagi – stanąć przed Miłością. To jest dopiero MOC.