Dziś początek roku. Planujemy, stawiamy sobie cele, no może nie dziś – na kacu, ale od jutra, ta wielka machina planowania ruszy na dobry.
W kościołach będzie podobnie – będziemy modlić się o to, by nic złego nam się nie stało, by śmierć nas ominęła, by nie nadszedł dzień ostatni. Co więcej w naszym nauczaniu, dobieraniu ‚objawień prywatnych’, będziemy sprzedawać treści, które mają za zadanie wystraszyć nas, tak mocno byśmy nie chcieli Dnia Pańskiego.
Zgubiliśmy coś strasznie chrześcijańskiego: pragnienie końca, pragnienie tego, by Pan JUŻ przyszedł. Zgubiliśmy, albo raczej celowo nie chcemy o nim pamiętać, bo się boimy. Wtłoczyliśmy Boga w nasze ludzkie myślenie i ograniczyliśmy Jego Miłosierdzie i Miłość do momentu naszej śmierci. Mówimy: Boże możesz nam pomagać, możesz wpływać na nasze życie, ale tylko do śmierci, później już nic nie możesz, poza biernym przyglądaniem się skutkom naszej decyzji. Do tego dołożyliśmy wizję Boga, który wraz z momentem naszej śmierci nie tylko przestaje być Miłosierny, ale co więcej staje się sprawiedliwym (srogim) sędzią, który zapomni o swoim miłosierdziu i jak ślepa Temida zwarzy nasze dobre uczynki na wadze i podejmie decyzję o naszej wiecznej szczęśliwości bądź potępieniu.
Nie dziwię się, że większość z nas zrobiła z chrześcijaństwa sposób na walkę z lękiem dotyczącym śmierci i końca. Nie dziwię się, że nasze modły na koniec roku i początek kolejnego kręcą się wokół naszych lęków, a nie Boga. Nie dziwię się, że w takim klimacie wielu z nas ‚sprzedaje’ innym Ewangelię strachu i dodaje: „tylko Matka Boża Fatimska może nas uratować”. Przed czym? Przed śmiercią? Ona jest naturalna. Przed końcem świata? W sensie fizycznym, on ma swoje ograniczenia.
Może, wraz z początkiem kolejnego roku, warto wrócić do nadziei przyjścia Pana i wielkiego pragnienia tego przyjścia? Może warto przestać wierzyć w religię wiecznego – utopijnego – życia na ziemi, a wyciągać dobro z każdego dnia, w tym również z tego dnia, który nazywamy trudnym? Może czas uwierzyć Bogu i przestać modlić się o przetrwanie – jak najdłuższe – na ziemi, a bardziej tracić czas na modlitwę, podczas której będziemy patrzeć z Bogiem na naszą codzienność, by uczyć się odnajdywania Jego śladów w naszej codzienności, co będzie skutkowało tym, że w końcu uwierzymy, że On jest Bogiem z nami na serio.
Może warto uwierzyć nadziei, że Bóg nie jest jednak ograniczony naszą śmiercią i również po drugiej stronie będzie okazywał nam swoje nieskończone – przecież – Miłosierdzie. Może warto obudzić nadzieję, że On, nie łamiąc naszej wolnej woli, przyciągnie nas wszystkich do Siebie? On naprawdę jest większy niż nasze, nawet najbardziej, logiczne myślenie, w którym jedno wypływa z drugiego i jest ostateczne.
Moja propozycja na ten rok jest taka: przestańmy żyć w poczuciu winy, a zacznijmy kochać siebie, człowieka i Boga. Człowiek, który kocha, ma świadomość tego, że czasem robi źle (serio – zgrzeszyć ciężko nie jest tak prosto), ale dalej miłość jest motywacją do zmiany, a nie strach. Może warto na osobistej modlitwie, w tym roku, demaskować strach, ale nie po to by się w niego wpatrywać, ale by zastępować go miłością, która jako jedyna ma moc zmiany. Warto, może w tym roku demaskować te wszystkie moment, w których odczuwamy podskórny lęk przed powodzeniem, bo boimy się, że albo będziemy musieli zaraz za to zapłacić, albo może nas to sprowadzić na manowce.
Powrót do modlitwy o szybkie nadejście Pana, nie jest sekciarskim myśleniem, zamykającym na życie. Wręcz przeciwnie – stajemy się czujni, chcemy czas wykorzystać, to on staje się narzędziem w naszych rękach, nie my w jego.
Szukajmy Pana, nie strachu i zła (w sobie i świecie).
Artykuł pochodzi ze strony „Grzegorz Kramer SJ – blog”