Albowiem oto Ja stwarzam nowe niebiosa i nową ziemię; nie będzie się wspominać dawniejszych dziejów ani na myśl one nie przyjdą. Przeciwnie, będzie radość i wesele na zawsze z tego, co Ja stworzę; bo oto Ja uczynię z Jerozolimy wesele i z jej ludu – radość. Rozweselę się z Jerozolimy i rozraduję się z jej ludu. Już się nie usłyszy w niej odgłosów płaczu ni krzyku narzekania. Nie będzie już w niej niemowlęcia, mającego żyć tylko kilka dni, ani starca, który by nie dopełnił swych lat; bo najmłodszy umrze jako stuletni, a nie osiągnąć stu lat będzie znakiem klątwy. Zbudują domy i mieszkać w nich będą, zasadzą winnice i będą jedli z nich owoce.
(Iz 65,17-21)
Ciągle jesteśmy straszliwie daleko od nadejścia w pełnym wymiarze „nowych niebios” i „nowej ziemi”, które zapowiadał Izajasz. Wystarczy się rozejrzeć – choćby po własnym życiu. A jeśli przypadkiem żyje się w jakimś cudownym odizolowaniu od grzechu i zła, to wystarczy popatrzeć na biedę innych. Daleko jesteśmy od „nowej ziemi”…
Ale z drugiej strony – jestem pewien, że „nowa ziemia” już nadeszła. Widzę to codziennie wieczorem, kiedy patrzę z dystansem na cały dzień. I widzę, jak dogadzając swojemu „ciału”, „staremu człowiekowi”, czy jakkolwiek to nazwać, po chwilowej satysfakcji, czuję bezsens, rozczarowanie i pustkę. I odwrotnie – jeśli zmagam się i walczę, żeby iść za „duchem”, za tym co życiodajne, doświadczam radości, którą trudno porównać do czegoś innego, jak do przedsmaku upragnionych „nowych niebios i nowej ziemi”.