Często mówię i piszę o nowoczesnej muzyce chrześcijańskiej. Często kręcę nosem i narzekam. Ale co jakiś czas pojawia się perełka, która wpisuje się idealnie w moją filozofię muzyki chrześcijańskiej. I oto przyszedł drugi kawałek wypuszczony przez Mateusza Fransa Frankiewicza.

Muza wbija w fotel. Trochę brzmień akustyczno-egzotycznych. Wokół tego kawał porządnej elektroniki, która ostro buja, a momentami szemrze sobie gdzieś tam w tle wprowadzając w klimat ciężkiej egzystencjalnej rozkminy. Do tego orientalno-psychodeliczne chórki. Generalnie klimat gęsty jak nie wiem co. Słabo znam historię rapu, ale na ile jej liznąłem dzięki mojemu współbratu Michałowi, to odnoszę wrażenie, że można się tu dopatrzeć nawiązań do najlepszych tradycji.

No i tekst. Naprawdę dawno czegoś takiego nie słyszałem. Pierwsze co się nasuwa: z obfitości serca mówią usta. Tak to brzmi. Prosto. Bez pastorsko-kaznodziejskiego tonu, w jaki lubią wpadać chrześcijańscy muzykanci z raperami na czele, a o tym co najważniejsze. Bez propagandy i nachalności, a katolickie – w najlepszym rozumieniu.

O życiu. I o Bogu, który nie jest handlarzem, wynagradzającym swoich wiernych „życiem w obfitości” tu i teraz; o Bogu, który jest większy, niż jesteśmy to w stanie ogarnąć, do którego zwracamy się z pokorą w całej biedzie i brudzie, od których nigdy nie będziemy na tym świecie w pełni wolni; o Bogu, który jest latarnią na horyzoncie, do którego przedzieramy się na azymut, przez naszą codzienność. W której różnie to bywa…

Na taką muzę się czeka.