Zostaliśmy zaczepieni przez młodego człowieka, który stał tam z grupą znajomych. Trzymał w ręce butelkę lokalnego piwka. Dobrze zbudowany, wysoki dwudziestopięciolatek. Po chwili rozmowy wzbudziliśmy u niego zaufanie. „Serio idziecie bez kasy i telefonów?”-zapytał. „Ja bym chyba nie dał rady.” Wkrótce zaczął się z nami szczerze dzielić swoją historią życia. – przeczytaj niezwykłe świadectwo Mateusza Odachowskiego, jezuickiego nowicjusza, który wziął udział w „Drodze Abrahama”.
W końcu ruszyliśmy. Już w autobusie byłem głodny i myślałem, kiedy w końcu coś zjem. Zbliżała się już pora obiadowa. Po przejściu paru kilometrów, gdy głód się coraz bardziej wzmagał, zapukaliśmy do pierwszych drzwi. (Nie)stety nie zostaliśmy potraktowani na serio. Jednak niecały kilometr dalej ktoś już na nas czekał. Przechodząc obok stadionu, na którym odbywały się zawody strażackie, zostaliśmy zaczepieni przez młodego człowieka, który stał tam z grupą znajomych. Trzymał w ręce butelkę lokalnego piwka. Dobrze zbudowany, wysoki dwudziestopięciolatek. Po chwili rozmowy wzbudziliśmy u niego zaufanie. „Serio idziecie bez kasy i telefonów?”-zapytał. „Ja bym chyba nie dał rady.” Wkrótce zaczął się z nami szczerze dzielić swoją historią życia. Opowiadał o wieloletnich problemach z narkotykami, które są ciągle silniejsze od niego. Mówił o tym, że niedawno zakończył wielomiesięczną terapię, w której towarzyszyli mu warszawscy jezuici (nie wiedział o tym, że jestem jednym z nich). Od 9 dni zaczął na nowo. „Nie jest łatwo, ale mam przyjaciół, którzy pomagają mi wyjść z tego bagna”- mówił. Zaproponowaliśmy modlitwę. Znajomi się dołączyli. Uwielbialiśmy, prosiliśmy o uwolnienie z nałogu. Był poruszony. Zachęciliśmy jeszcze do spowiedzi. Podziękował za wszystko i zaproponował, że kupi nam coś do jedzenia na drogę. Zostaliśmy zaopatrzeni w dobre pieczywo, pasztecik i coś słodkiego na ząb. Musieliśmy już iść dalej. Zdążyłem jeszcze wyciągnąć z Pisma Świętego mój ulubiony obrazek z modlitwą zawierzenia swojego życia Jezusowi, by mu go wręczyć. On zaś na pożegnanie wypowiedział słowa, które na długo pozostaną w mojej pamięci: „dzięki temu, że was spotkałem, drugi raz w życiu doświadczyłem tego, że Kościół ma sens i robi to, co powinien, czyli wychodzi do ludzi i przybliża im Boga.” Odchodząc stamtąd, pomyślałem: „niezły początek, Jezu. Ciekawe, co bedzie dalej.” Wtedy naprawdę uwierzyłem, że nasza droga ma sens i zapragnąłem jeszcze bardziej być narzędziem w ręku Boga.
Weź udział w kolejnej edycji Drogi Abrahama >>
Opisane spotkanie było naszym pierwszym na tegorocznej Drodze Abrahama, czyli męskiej pielgrzymce bez pieniędzy, telefonów, jedzenia w plecaku i zapewnionych noclegów na trasie. O wszystko prosiliśmy. I wszystko dostawaliśmy. Z Bożej Opatrzności, która zapewniła nam więcej niż byśmy mogli się spodziewać. Były cztery ośmioosobowe męskie grupy. Każda z nich ruszyła z innego miasta: Ostrów Mazowiecki, Różan, Maków Mazowiecki i Ciechanów. Wszyscy obrali jeden cel: Święta Lipka. W każdej z ekip szliśmy po dwóch, a wieczorem każdego dnia spotykaliśmy się ponownie w naszej „ósemce”, by podzielić się wrażeniami i dobrać w nowe pary. Szliśmy przez tydzień, zdając się jedynie na łaskę Boga i ludzi. Pierwszą połowę każdego dnia przeznaczaliśmy na medytację, modlitwę i słuchanie dwóch konferencji dotyczących historii Abrahama. Jedna z nich Daniela Wojdy SJ, organizatora naszej eskapady, druga Marcina Zielińskiego, świeckiego ewangelizatora. Następne pół dnia spędzaliśmy na rozmowie i modlitwie za spotkanych ludzi.
Drugiego dnia naszej wędrówki spotkaliśmy Panią Elę. Pracowała w ogródku. Zza płotu prosiliśmy tylko o coś ciepłego do picia, a po zaporoszeniu nas do domu i rozmowie zgodziła się, że będziemy mogli u niej przenocować. Przyszliśmy do niej w dniu, w którym obchodziła 34 rocznicę śmierci jej męża, który utopił się w jeziorze. Zaś ona sama zmaga się obecnie z nowotworem jelita grubego z przerzutami na płuca, jeździ na chemię i coraz bardziej tęskni za odczuwaniem radości życia. W rozmowie opowiedziała nam o swoim wielkim pragnieniu spotkania żywego Jezusa i jednocześnie o wewnętrznym odczuciu, że jej wiara jest do tego niewystarczająca. Rozmawialiśmy z nią do późnych godzin wieczornych. Chyba nigdy wcześniej nie przeżyłem tak szczerej rozmowy o tym, co tak naprawdę oznacza to, by zawierzyć swoje życie Bogu. Modliliśmy się wspólnie, wierząc, że Bóg ją uzdrawia i daje większą otwartość na Swoją łaskę. Rano, po zjedzeniu pysznego leczo, poszliśmy dalej. Było deszczowo, ale mieliśmy nadzieję, że zostawiamy w jej domu o jeden więcej promień słońca.
Kolejny dzień był bardzo długi. Nogi wysiadały po przejściu 40 kilometrów. Po dojściu na miejsce, zaczęliśmy szukać noclegu, ale w kilkunastu domach nie było dla nas miejsca. Coraz bardziej się ściemniało. Zapukaliśmy w końcu do domu, w którym równocześnie otworzyli nam drzwi mąż i żona. Gdy wysłuchali naszej prośby i nie byli przekonani, czy nam zaufać, ale nagle przez drzwi balkonowe wyskoczył na taras młody chłopak z nogą w gipsie i poruszając się o kulach, powitał nas z wielkim entuzjazmem: ,,Ja was znam. Wiem, kim jesteście. Widziałem was w internecie. Wy idziecie na pielgrzymkę z tym księdzem, prawda?” Po takim przedstawieniu sprawy przez syna, rodzice nie mieli już wątpliwości, by nas wpuścić. Zjedliśmy fantastyczną kiełbasę z dzika podaną na ciepło (…jej smak czuję do dziś). Ponadto każdy z nas spał na ogromnym łożu małżeńskim. Spotkaliśmy się z ogromną hojnością gospodarzy. Dużym świadectwem był dla mnie ojciec tej rodziny, który wychował swoich czterech synów na bardzo dobrych ludzi. Pan Kazimierz opowiadał nam o swojej pracy, w której będąc leśnikiem, ciężko pracuje na utrzymanie swojej rodziny. Chętnie z nami rozmawiał, żartował, a następnego dnia z wielką otwartością przyjął naszą modlitwę. Wychodząc z tego miejsca, został we mnie wspaniały przykład bycia mężczyzną, który potrafi być dobrym człowiekiem, mężem, ojcem i gospodarzem.
Przechodząc następnego dnia przez jakąś wioskę, zgłodnieliśmy i poprosiliśmy o trochę chleba do naszych konserw. Dostaliśmy jednak… pełnowymiarowy obiad. Gdy gospodyni odeszła po chwili od nas do swoich zajęć, przyszedł do nas jej syn Grzesiek. Przez półtorej godziny nieprzerwanie do nas mówił, nie dopuszczając nas do głosu. Nie chcieliśmy mu przeszkadzać. Potrzebował się wygadać. Tym razem naszym zadaniem było przede wszystkim uważne wsłuchanie się w to, co miał nam do powiedzenia. Pozostała refleksja: słuchanie to bardzo dobry sposób na… głoszenie Ewangelii. Myślę, że często bardziej owocny niż ewangelizacyjny słowotok.
Ruszyliśmy dalej. Zaczęło padać, zrobiło się błotniście, ale dzielnie maszerowaliśmy. W końcu postanowiliśmy usiąść na przystanku autobusowym i coś przegryźć. Nagle zatrzymał się przy nas samochód, z którego odezwał się głos Pani Teresy, byłej Prezeski Koła Gospodyń Wiejskich: „Wsiadajcie chłopaki do samochodu. Podwiozę was.” „Ale nie trzeba, dojdziemy sami”-odpowiedzieliśmy. Jednak po chwili takich przekomarzań w końcu ulegliśmy i wsiedliśmy do samochodu, by podjechać ostatni czterokilomatrowy etap naszej drogi. Gdy powiedzieliśmy, cośmy za jedni, to zaraz nam oznajmiła: „Zapraszam was na obiad do mojej córki.” „A córka wie?”-zapytaliśmy. „Nie wie, ale zaraz się dowie”- odpowiedziała z uśmiechem. Jakimś przedziwnym zbiegiem okoliczności u córki znalazł się duży gar pysznej szczawiowej i 6 schabowych. Tego wieczoru nie tylko nie musieliśmy się martwić o nasze żołądki, ale również szukać noclegu. Pani Teresa załatwiła wszystko u sołtysa i spaliśmy w świetlicy wiejskiej, nabierając sił na dalszy etap naszej wędrówki.
Gdy pod koniec następnego dnia szukaliśmy już przedostatniego noclegu na trasie, otworzyła nam w końcu dość młoda gospodyni o nieco zachrypniętym głosie. Zapytana o możliwość przenocowania nas, mocno się zdziwiła i z rozbrajającą szczerością odpowiedziała: „no ja, k**** nie wiem…zapytam męża”. Po chwili wyszli do nas razem i prowadzili nas już miejsca, gdzie mieliśmy nocować. Był to uroczy piętrowy domek, który normalnie wynajmowali turystom. „Ja was chłopaki nie znam, ale jak coś się k**** stanie, to ja was znajdę”- ostrzegała. Uśmiechnąłem się pod nosem, widząc po raz kolejny, że kobieca mazurska krew ma w sobie „to coś”, co jest kombinacją zadziorności, odwagi, zaradności, ale również zaufania i hojności. Po paru chwilach rozmowy na tyle wzbudziliśmy zaufanie, że zechcieli rozpalić dla nas grilla. Zastawili obficie stół i pod uroczą altanką wykonaną przez jej męża, stolarza, mogliśmy spędzić miło czas. I gdy tak spokojnie sobie rozmawialiśmy, a pani domu wypalała przy nas kolejne papierosy, padło w końcu pytanie: „a czym wy się panowie na co dzień zajmujecie?” Po tym jak kolega powiedział o swojej pracy, przyszedł czas na prawdę o mnie. „Jestem zakonnikiem-jezuitą”- powiedziałem. A gospodyni złożyła ze zdziwienia ręce jak do pacierza i powiedziała do męża: ,,O, k****. Ale jak to? Przecież ja tu ciągle przeklinam i palę i w takich brzydkich dresach jestem.” „Niech się pani nie martwi, ale czuje się na luzie tak jak dotychczas”- odpowiedziałem. Potem jeszcze długo ze sobą rozmawialiśmy. Na całe szczęście… na luzie.
Kolejny, już przedostatni dzień stanął pod znakiem pani Zosi. Chcąc zatrzymać się na chwilowy postój, spotkaliśmy inną dwójkę z naszej pielgrzymki, która akurat nocowała w tej wsi i powiedziała nam: ,,Idźcie koniecznie pod numer 50 do pani Zosi. Zostało tam jeszcze sporo naleśników.” Poszliśmy zatem do tego domu i powitaliśmy gospodynię: ,,My słyszeliśmy, że tu dobre naleśniki dają. Wystarczy i dla nas?” ,,Chodźcie chłopaki, zapraszam”- powitała nas donośnym głosem i promiennym uśmiechem gospodyni. Nie sądziliśmy, że spędzimy tam kolejne trzy godziny. Swoim poczuciem humoru i historiami rozbawiała nas do łez. Pojawiły się też łzy… wzruszenia. Mówiła o miejscowym alkoholiku, któremu stara się okazać miłość, rezygnując z tego, co miało być dla niej na obiad. „On mi się przecież niczym nie może odwdzięczyć. Może tylko powiedzieć dziękuję”- mówiła. Wspominała również o kobiecie, która wraz ze swoim małym dzieckiem znalazła się w bardzo trudnej sytuacji życiowej i przez 6 lat znajdowała u nich w domu wsparcie duchowe i materialne. Opowiadała też o swoim cierpieniu: o nieoddanych 10 tysiącach złotych, o tym jak ze względu na to, że wyszła za takiego, a nie innego męża (regionalne uprzedzenia między Kurpiami a Mazurami), rodzice pozbawili ją spadku, o tym, ile upokorzenia doznała od miejscowego proboszcza, a mimo to nie straciła wiary w Boga i w Kościół. Z lekkim zawstydzeniem pokazała nam swój zeszyt, w którym zapisała własnymi słowami swoje modlitwy. Zapisywała ich słowa tak jak czuła, w spontanicznym uniesieniu serca. Gdy zacząłem na głos czytać jedną z nich, po moim ciele zaczęły przechodzić dreszcze. To było tak szczere, proste, pełne wiary zawierzenie Jezusowi całego swojego życia, zdrowia, rodziny! To nie były powtarzane regułki, ale proklamowanie Bożej chwały i poruszające uwielbienie. Byłem pełen wzruszenia. Z moich oczu popłynęły kolejne łzy. Byliśmy tym bardziej tym wszystkim zdziwieni, że nigdy nie była na żadnych wielkich rekolekcjach, ale doszła do takiej wiary sama, osobiście prowadzona przez Ducha Świętego. Na pożegnanie dostaliśmy od niej kilka kilogramów kiełbasy z dzika, pieczywo, pomidory, wodę. Wychodziliśmy z tego domu oszołomieni dobrocią, którą orzymaliśmy. Chyba nigdy nie spotkałem w życiu osoby, która tak radykalnie, ale też prosto żyje Ewangelią. Zatęskniłem za jeszcze bardziej żywą wiarą, za głębszą relacją z Jezusem, która wyraża się w konkretnych czynach miłości.
W ostatni dzień naszej drogi do Świętej Lipki spotkaliśmy przed sklepem pewnego zataczającego się pana. „Samuraj”- pod tym pseudonimem znają go miejscowi. Od lat nie może sobie poradzić z nałogiem. Przyznał, że pije, by zapomnieć, że jest sam. Mówił, że ma 53 lata, ale jego wygląd wskazywał na 70. Dorabia sobie, remontując dachy. W reklamówce trzyma butelki z alkoholem. „Chciałbyś to rzucić?”- zapytałem. ,,Tak”- odpowiedział ku mojemu zdziwieniu. „Chcesz się o to teraz pomodlić?” „Tak. Pomódlmy się.” Podczas modlitwy bardzo silnie nas do siebie przytulił. Uwielbialiśmy Boga w jego chorobie i dziękowaliśmy Mu za jego życie. Prosiliśmy o uwolnienie oraz o to, by nie stracił wiary w to, że niebo jest również dla niego, że nie jest przegrany. Pożegnaliśmy się silnym uściskiem dłoni i ruszyliśmy w ostatnią prostą przed Świętą Lipką.
Dotarliśmy. W spojrzeniu Matki zanurzyliśmy wszystkie spojrzenia spotkanych po drodze ludzi. Pozostała w nas pewność, że to wszystko miało sens, że naprawdę było warto. Pozostała również nadzieja, że nie był to nasz ostatni krok na przeżywanym właśnie w taki sposób pielgrzymim szlaku.
Nov. Mateusz Odachowski