„Synu, oto Matka Twoja” to hasło tegorocznej edycji Warszawskiej Akademickiej Pielgrzymki Metropolitalnej, która już od 37 lat rusza z Warszawy 5 sierpnia, aby przez 10 dni wędrować na Jasną Górę. Dokładnie 20 lat temu w ramach WAPM po raz pierwszy pielgrzymowała jezuicko-harcerska grupa „SZARA”.

Oczywiście oprócz harcerzy i jezuitów z Szarą chodzą „zwyczajni” pielgrzymi, głównie są to ludzie młodzi: od licealistów, po absolwentów wyższych uczelni, ale nie brakuje też „starej kadry”. W czasie drogi można oddać się rozmyślaniom nad tekstami Pisma Świętego za pomocą prowadzonych medytacji ignacjańskich, jest też wieczorny ignacjański rachunek sumienia, oczywiście nie może też zabraknąć ciekawych konferencji, no i dobrych spowiedników! W tym roku pielgrzymowało około 300 osób, co jest naszym nowym rekordem! – mówi przewodnik grupy, sch. Damian Czerniak SJ.

Co na temat „Szarej” mówią sami uczestnicy, zapraszam do przeczytania świadectwa  Sandry Maciejewskiej.

Wydaje mi się, że w moim życiu nie ma takiej porażki lub takiego niepowodzenia, którego skutki ostatecznie nie zajaśniałyby dobrem i uśmiechem – chociaż najczęściej nie widzę tego na początku drogi. Tym razem rok planowania wolontariatu misyjnego w Kairze zakończył się krótką wiadomością – „nie lecicie, to realnie zbyt niebezpieczne” i doprowadził mnie do… Warszawy, z której wyruszyłam na Jasną Górę. Pielgrzymowałam z grupą Szarą, czyli harcersko-jezuicką, co samo w sobie nadało naszej drodze charakter radosnego braterstwa i gawędy przy ognisku, ale też postawy słuchania, ad maiorem Dei gloriam.

Nie mając pojęcia, co właściwie mnie czeka, nie wiedziałam też, jak się przygotować – miałam tylko teoretyczną wiedzę na temat tego, że pielgrzymka to spanie pod namiotem, w warunkach, gdzie bieżąca woda nie jest czymś oczywistym.

Ruszyliśmy.

Pierwsze dwa dni drogi dość drastycznie zweryfikowały pogląd na temat mojej wytrzymałości fizycznej i psychicznej – miałam szansę stanąć sam na sam (choć pośród innych) z Bogiem i przyznać, że nie daję sobie rady, zaraz upadnę, rozpłaczę się i już się nie podniosę – po czym nareszcie zawołać o pomoc. Łzy w oczach co prawda się pojawiły, ale przyszła też siła, dzięki której nie tylko doszłam pierwszego dnia do celu, ale udało mi się również rozłożyć namiot, umyć się w zimnej wodzie i pójść do punktu medycznego – kilka godzin wcześniej obiecałam, że jako studentka z szansami na lekarski dyplom w przyszłości, zrobię co w mojej mocy, by pomóc – i co ważniejsze, dotarłam tam. I chociaż rano nie miałam sił, by podnieść chociażby głowę, to jednak wyszłam na szlak tego i każdego kolejnego dnia. Przełamałam w sobie coś, co wydawało mi się nie do pokonania. I widzę, że nie dokonałam tego sama – był ze mną Bóg, byli inni pielgrzymi, ale również osoby, których domy mijaliśmy lub się w nich zatrzymywaliśmy, a którzy swoją otwartością, wielkim sercem i chęcią dzielenia się – wodą, jedzeniem, miejscem w ogrodzie czy też modlitwą – umożliwili nam dotarcie do celu.

W służbie medycznej, gdzie mogłam pomagać innym zarówno wieczorami na noclegu, jak i w ciągu dnia na trasie, odnalazłam się jak jeszcze nigdy wcześniej – mogłam wykorzystać swoją wiedzę, ale, co ważniejsze, współpracować i uczyć się od osób bardziej doświadczonych. Medycy pomogli każdemu z potrzebujących – również i mi samej, uwierzyć we własne możliwości. Całości dopełniła atmosfera przyjaźni i bycia przyjętym bez warunków, zarówno przez formującą się ekipę „medyków”, jak i przez resztę „braci i sióstr” (jak jest przyjęte zwracać się do siebie na szlaku). Doświadczenie wędrowania pośród osób, które w pierwszym odruchu chcą pomagać sobie nawzajem i nie boją się o tę pomoc prosić sprawiło, że z każdym krokiem stawaliśmy się sobie coraz bliżsi. A ja widziałam, że im bardziej chcę służyć innym, tym więcej sił otrzymuję i tym więcej pomocy mogę zanieść. Potrzeba drugiego człowieka coraz częściej była ważniejsza niż moja własna – jednocześnie byłam wolna w każdej podjętej decyzji.

W drodze uczyłam się też, że wszystko może być modlitwą – każdy krok, gest, słowo, a przede wszystkim – zasłuchanie. Stopniowo coraz mniej mówiłam, a coraz więcej udawało się usłyszeć – pojawiła się we mnie gotowość, by Bóg dotykał tego, co wymagało poruszenia, uporządkowania czy uzdrowienia. Brak rozproszeń w postaci codziennego biegu przez wydarzenia dnia sprawił, że wszystkie te miejsca, które w codzienności chowam gdzieś głęboko, zostały odkryte. Sh’ma Israël, „słuchaj, Izraelu”, jak śpiewaliśmy w jednej z pieśni – to wezwanie, które dotarło prosto do mojego serca. Niezwykle szczere rozmowy, zarówno z Bogiem, jak i z osobą, którą poznałam dopiero w trakcie drogi, a która okazała się bardzo spostrzegawcza, sprawiły, że odważyłam się spojrzeć na to, co uznałam za dawno już zamknięty rozdział, który nie wymaga pomocy. Wymagał.

 Zawędrowałam nie tylko z Warszawy do Częstochowy, zawędrowałam o wiele dalej – bo w głąb samej siebie. Poznałam lepiej swoje możliwości i słabości, odczułam dobroć innych skierowaną w moją stronę i wtedy ja również mogłam skutecznie pomóc. Tam, gdzie ja nie potrafiłam nic, On potrafił dopełnić mnie i umożliwić bardzo wiele.

Sandra Maciejewska