Mądrość jest wspaniała i niewiędnąca:
ci łatwo ją dostrzegą, którzy ją miłują,
i ci ją znajdą, którzy jej szukają,
uprzedza bowiem tych, co jej pragną,
wpierw dając się im poznać.
Kto dla niej wstanie o świcie, ten się nie natrudzi,
znajdzie ją bowiem siedzącą u drzwi swoich.
O niej rozmyślać – to szczyt roztropności,
a kto z jej powodu nie śpi, wnet się trosk pozbędzie:
sama bowiem obchodzi i szuka tych, co są jej godni,
objawia się im łaskawie na drogach
i wychodzi naprzeciw wszystkim ich zamysłom.

(Mdr 6,12-16)

Chciałbym być trochę mądrzejszy.

Choć nie pogardziłbym większą erudycją (ot, taka jezuicka tęsknota), to akurat w tym wpisie nie chodzi mi o wiedzę, a o mądrość Bożą, czyli o Mądrość Miłości (co, swoją drogą, wielcy myśliciele interpretują jako właściwe znaczenie filozofii…). Czyli o taką Mądrość, która podpowiada w jaki sposób zachowywać się, mówić i myśleć, żeby ludzie, których spotykam, mogli doświadczyć bezpiecznej obecności, bliskości, wolności, miłości.

Pomimo ponad dwudziestu sześciu lat życia (w tym ponad pięciu w zakonie) zaskakująco często takiej mądrości mi brakuje. Wtedy przychodzi akt najprostszy, będący jednocześnie najgłębszym doświadczeniem Bożej Mądrości – spotkanie z Panem Jezusem, który za każdą głupotę i grzech umarł, żeby nawet moje grzeszne błędy nie były dla mnie przyczyną nieodwołalnej śmierci, ale miejscem spotkania z miłosierdziem.