„Podobne rzeczy często słyszałem: pocieszycielami wszyscy jesteście przykrymi. Czy koniec już pustym dźwiękom? Co skłania cię do mówienia? I ja bym przemawiał podobnie, gdybyśmy role zmienili. Mowy bym do was układał, kiwałbym głową nad wami” (Hi 16, 2-4).
Te słowa zniecierpliwionego Hioba adresowane do przyjaciół starających się go pocieszyć w jego cierpieniu są nadal aktualną przestrogą. Pocieszanie strapionych, choć jest uczynkiem miłosierdzia, to trudna sztuka i nie wystarczy tu jedynie dobra wola z naszej strony.
Przywołanie Hioba ma także inne znaczenie. Będąc biblijnym archetypem człowieka strapionego, jest niezwykle współczesny ze względu na epidemię depresji. Z badań wynika, że depresja dotyka ponad 15 proc. ogólnej liczby ludności i atakuje osoby w coraz młodszym wieku. Oceniając ryzyko zachorowania na depresję osób młodych, w średnim wieku i w grupie osób starszych, zaobserwowano, że wśród ludzi w przedziale wiekowym od osiemnastu do dwudziestu dziewięciu lat występuje już większe prawdopodobieństwo wystąpienia depresji niż u sześćdziesięciolatków i ludzi starszych, choć ich dotychczasowa długość życia jest krótsza o ponad połowę. Niepokojące są również przewidywania Światowej Organizacji Zdrowia, która szacuje, że do 2030 roku w skali świata liczba zaburzeń i śmierci przypisywanych depresji będzie większa niż z powodu jakiejkolwiek innej choroby, w tym raka, udaru mózgu, chorób serca czy nieszczęśliwych wypadków. Nie tylko mamy coraz więcej coraz „młodszych Hiobów”, ale jeżeli depresja się zacznie, ma tendencję do nawracania przez całe życie1.
Wobec takiej skali depresji musimy najpierw pamiętać, że „depresja ma wiele twarzy i jest do głębi osobista”2. Ogólnie rzecz biorąc, pojęcie to odnosi się do symptomu, który może pojawić się w wielu sytuacjach psychologicznych, od reakcji na utratę kogoś lub czegoś i innych negatywnych doświadczeń życiowych, aż po ciężką, powtarzającą się, wyniszczającą chorobę. Najczęściej staramy się pocieszać osoby, które objawiają relatywnie normalny stan, z niewielkimi symptomami zaburzeń nastroju czy zaburzeń poznawczych, bo osoby chore na kliniczną depresję wymagają wykwalifikowanej pomocy, a pierwszą pomyłką z naszej strony byłoby mylenie pocieszania z psychoterapią. Drugą – przekonanie, że skoro sami poznaliśmy smak smutku czy beznadziei, poczucia pustki czy bezsilności, to jesteśmy w stanie zrozumieć wszystkie formy depresji. Takie generalizowanie na podstawie własnego doświadczenia i przenoszenie go na doświadczenie tych, których chcemy pocieszyć w zaburzeniu nastroju, jakim jest depresja, może się okazać hiobową przysługą3.
Chociaż depresja to choroba, a nie ludzka słabość lub skaza charakterologiczna, trzeci błąd, jaki możemy popełnić, to sprowadzić jej przyczyny do grzechu czy moralnej ułomności, co często ma miejsce w rygorystycznych i fundamentalistycznych środowiskach religijnych (rodzinach, wspólnotach, Kościołach), które postrzegają taką kondycję albo jako karę za grzechy, albo jako oznakę słabej wiary. Pocieszanie staje się wówczas synonimem moralizowania i dręczenia osoby poczuciem winy.
Z drugiej strony, Hiob jest dla nas ostrzeżeniem, abyśmy każdego smutku nie starali się medykalizować, tylko pocieszać strapionych na duchu, wsłuchując się bardziej w człowieka niż prozac4. Sprzedaż antydepresantów osiąga dzisiaj największy w historii poziom5, ale ich skuteczność wynosi około 40 procent, a to nie jest spektakularne osiągnięcie. Poza tym antydepresyjny mechanizm działania leków zwiększających poziom serotoniny w mózgu jest właściwie nieznany. Nawet jeśli leki działają, to nie dowodzi to, że problem, na który mają stanowić remedium, faktycznie bierze się z niedoboru serotoniny. Kiedy po męczącym dniu sięgamy po kieliszek wina i odczuwamy przypływ energii oraz zadowolenie, nie znaczy to przecież wcale, że źródłem zmęczenia czy przygnębienia jest deficyt alkoholu we krwi. Podobnie – jak twierdzi amerykański psycholog Jonathan Rottenberg – jest w przypadku depresji.
Obserwuj, zanim zaczniesz mówić
Chociaż depresja może oznaczać coś bardzo ogólnego, ale też bardzo specyficzne odczucie, zanim zaczniemy pocieszać kogoś, kto przedziera się przez smutek, poczucie bezradności, zniechęcenie i rozpacz, musimy uważnie patrzeć na to, co dzieję się z daną osobą, wokół niej i z nami. Nie musimy być lekarzami czy psychologami, abyśmy nauczyli się rozpoznawać sygnały (objawy) depresji takie jak: zmiana nastroju i utrata zainteresowania, zmiana apetytu i wagi ciała, zaburzenia snu, zaburzenia psychomotoryczne, przewlekłe zmęczenie lub utrata energii, poczucie bezwartościowości lub nieproporcjonalne poczucie winy, trudności z koncentracją i zapamiętywaniem, niezdecydowanie oraz powracające myśli o śmierci czy samobójstwie. Niektóre z tych objawów będzie widać gołym okiem, inne będą maskowane.
Mimo że ocena stanu zdrowia należy do lekarza czy psychoterapeuty, nie możemy lekceważyć psychologicznych sygnałów narzekania co do problemów z zasypianiem lub porannym wstawaniem, ogólnym zmęczeniem, utratą apetytu czy brakiem energii. Zadaniem klinicystów jest profesjonalna ich ocena i osąd, czy mamy do czynienia z łagodnym, umiarkowanym lub ciężkim stanem chorobowym – poszerzenie wiedzy o oznakach depresji pomoże nam znaleźć właściwą przestrzeń wobec cierpiących. Na przykład, gdy spotykamy osobę z depresją kliniczną, wyczuwamy wówczas większy dystans niż w przypadku osoby, która ma objawy subkliniczne.
Jak piszą autorzy poradnika Jak pomagać dobrą radą, „gdzieś w naszym wnętrzu coś jakby wskaźnik sejsmograficzny określa odchylenie od normalności i zapisuje, jak trudno jest dotrzeć i utożsamić się z tymi osobami oraz jakim wyzwaniem staje się poczucie empatii w stosunku do ich sytuacji. Czujemy ich alienację poprzez nasze wyalienowanie w stosunku do osób poważnie chorych”. Z kolei „czujemy mniejszy dyskomfort, sejsmograf wewnętrzny zachowuje się spokojnie, wtedy gdy nawiążemy relację z ludźmi cierpiącymi na lżejsze rodzaje depresji. Nie otwiera się przepaść pomiędzy nami i czujemy, że jesteśmy sobie bliscy. Posiadany przez nas materiał dowodowy, podobnie jak ich zdolność funkcjonowania w społeczeństwie i pracy, potwierdza nasze reakcje”. Pocieszenie, aby było pomocne, musi uwzględnić „wszystkie te wskazówki tak uważnie, jak pilot odczytuje wskazania swych przyrządów, jeśli chcemy, aby nasz sąd był na czasie oraz był odpowiedni i konstruktywny dla osoby cierpiącej na depresję”6.
Słuchaj, zanim zaczniesz pocieszać
Doświadczenie kliniczne pokazuje, że osoby cierpiące na depresję w początkowych fazach choroby szukają relacji społecznych w charakterystyczny dla siebie sposób. Częściej mówią o objawach swej choroby niż o niej samej – o różnych rodzajach bólu i cierpienia, zamiast o uczuciu smutku. Będą narzekać na ból fizyczny, zaprzeczając występowaniu jakichkolwiek dolegliwości emocjonalnych. W takim przypadku, by pocieszenie było skuteczne, musi wynikać z uchwycenia symbolicznej natury narzekania na bóle fizyczne jako substytut realnych problemów, o których dana osoba nie jest w stanie mówić. Nie wystarczą więc rady typu: „Idź do lekarza”, „Może to zwykłe przemęczenie”, „Poczekaj, aż zejdzie z ciebie stres”.
Niektóre osoby w depresji są w stanie wyprzeć negatywne odczucia i trzymać dobry fason, żeby nie pokazać, jak cierpią. Mogą twierdzić, że uczucia te to „bujda” i że wcale nic takiego nie odczuwają („Nie rób ze mnie baby”) albo że nie czują niepokoju („Czy widzisz, żebym płakał?”). W ich przypadku stworzenie przestrzeni do tego, „aby się wygadały”, uruchomi emocjonalne reakcje na problemy, z jakimi się zmagają, i chociaż identyfikacja ich zmian nastroju jako oznaki „depresji” może być dla nich samych zaskoczeniem, przyniesie im ulgę, ponieważ w końcu będą mogły nazwać „po imieniu” to, co do tej pory czuły, ale racjonalizowały i somatyzowały. Oznaki empatii, ciepła i nadziei z naszej strony mogą być wystarczające, aby pomóc im uwolnić się od dołującego smutku i poczucia bezsilności bądź beznadziei. Również stworzenie miejsca dla wyrażenia złości może działać pocieszająco.
Z kolei osoby, które nie są w stanie poradzić sobie w życiu, bo mają już nasilone objawy depresji, często odrzucają pomoc. Sprawiają wrażenie, jakby same pod sobą kopały głęboki dół. Jak piszą Eugene Kennedy i Sara C. Charles, „ich gesty czynione pod dyktando potrzeb nie biorą pod uwagę odrzucenia, a jednak odrzucenie przynoszą, i jest to stan, który narzucają sobie zupełnie nieświadomie. Ich działania defensywne sprawiają, że stają się ofensywni w stosunku do tych, których uwagę chcą przyciągnąć, a ich ostateczny stan – cierpienie w milczeniu, obłąkanie na własnym punkcie i na punkcie innych za ich cierpienie – staje się gorszy niż początkowy. Ci, którzy żyją dookoła nich, wychwytują ich wrogie nastawienie, choć sami chorzy nie zdają sobie z tego uczucia sprawy. Mówią nam, że inni ich odrzucili i to potwierdza ich odczucia, że nie są lubiani, oraz sprawia, że czują się jeszcze gorzej”7.
Zwłaszcza wówczas musimy zachować „zimną krew”, ponieważ w takich sytuacjach może pojawić się gwałtowna pokusa, aby potrząsnąć tymi osobami. Tego typu reakcja może jednak sprawić, że lepiej poczujemy się my sami, a nie te osoby. O wiele lepsze dla nich – i dla nas – jest podjęcie umiarkowanego wysiłku, aby słuchać ich po to, by odkryć korzenie tych niekontrolowanych reakcji, a wówczas i one zaczną zachowywać się podobnie. Warto pamiętać, że osoby te czekają na pomoc, ale czują się ciężarem dla innych, a nie mogąc się odwdzięczyć, albo jeszcze bardziej zamykają się w sobie, albo stają się złośliwe, choć nie tak to widzą.
Starając się pocieszać chorych w depresji, musimy pamiętać o własnych ograniczeniach po to, aby nie popaść w kompleks mesjasza i nie dołączyć do tych, którym sami chcieliśmy pomóc. Gdy słowa są bezsilne, nasza obecność, której może towarzyszyć jakiś gest, na przykład uścisk dłoni, też ma znaczenie. Czasami nie będziemy w stanie dać więcej niż to i zapewnienie o modlitwie. Za wszelką cenę musimy jednak unikać tanich pocieszeń. W filmie Chce się żyć jest scena, w której kapelan ośrodka dla osób niepełnosprawnych zatrzymuje się na chwilę przy głównym bohaterze, młodym chłopaku sparaliżowanym od urodzenia. Mówi mu: „Bóg cię kocha”, na co ten w myślach odpowiada z gorzką ironią: „Ciekawe, co by było, gdyby mnie nienawidził?”.
Pocieszanie strapionych jest uczynkiem miłosierdzia, a nie usługą – nie może być również religijną propagandą. W obliczu cierpienia „nie ma bowiem nic bardziej irytującego niż wchodzenie w rolę Pana Boga i wygłaszanie łatwych pocieszeń lub – co gorsza – błyskotliwych pouczeń i wyjaśnień”8. Nieszczęściem Hioba byli również jego przyjaciele, którzy przecież chcieli dobrze. Pocieszanie strapionych, oprócz odruchu serca przenikniętego Ewangelią, jest również swego rodzaju sztuką pomagania. Musimy o tym pamiętać, abyśmy nie byli „przykrymi pocieszycielami”.
tekst: Jacek Prusak SJ