Są w Kościele prężne wspólnoty około-odnowowo-ewangelizacyjne. Często robią świetną robotę, ale znaczna część z nich nie tylko katalizuje tradsów swoją ignorancją względem przepisów liturgicznych, ale i przeciętnych katolików wprawia nieraz w zażenowanie swoimi tańcami-łamańcami i estetycznie niewybrednymi piosenkami, które łupią podczas Mszy.
Z drugiej strony jest coraz bardziej znaczące środowisko przywiązane do Tradycji (i tradycji), którego część faktycznie troszczy się o wierność nauczaniu Pana Jezusa, które jest przechowywane w Tradycji, ale jest też znaczna część, która każdą formę rozeznania uważa za laksyzm, każdą formę spontanicznej modlitwy w kościele za profanację, a każdą inność za modernizm, przez co całemu środowisku wiernych tradycji łacińskiej sama nakleja atykietkę odklejonych od współczesnego świata szurów. I bynajmniej nie zachęca w ten sposób do umiłowania Matki Kościoła.
Są czciciele „świętego dialogu” i „błogosławionej tolerancji”, są wyznawcy „świętego oburza”.
„Ale po co ja to wszystko mówię?”
Bo choć to niby oczywiste, że to tylko internety, że tu chodzi o klikalność, że trzeba polaryzować stanowiska i wyrażać je ostrzej, to mam wrażenie, że to się czasem przekłada na codzienne życie.
Więc w ramach przypominania oczywistości, warto co jakiś czas uświadomić sobie, że w prawdziwym życiu chodzi o to, żeby próbować patrzeć z perspektywy Pana Jezusa. Czyli żeby widzieć, że choć jedni działają na większą chwałę Pana Boga, inni zgoła na mniejszą, to Chrystus za wszystkich umarł i dla wszystkich, którzy Go szczerze szukają miejsce w Kościele jest. Więc warto patrzeć na to wszystko z pewnym dystansem i dużą pokorą, a przede wszystkim – z wielką miłością.