Modlitwa „Zabierz, Panie, i przyjmij” stanowi modlitewne uświadomienie sobie i przyjęcie miłości Boga, który dla mojego dobra działa w całej rzeczywistości. Jednocześnie wyraża odpowiedź na tę miłość, czyli pragnienie zaangażowania się w misję Boga pracującego w świecie dla dobra innych.

Piosenka ta została napisana podczas rekolekcji ignacjańskich w Loyoli w 500. rocznicę początków nawrócenia św. Ignacego.

 

Piotr Jabłoński SJ: Modlitwę „Zabierz Panie i przyjmij” można nazwać wielkim finałem Ćwiczeń Duchowych św. Ignacego Loyoli. Czym jednak jest ta modlitwa dla Ciebie, czyli jezuity w 10-tym roku powołania zakonnego?

Dominik Dubiel SJ: Na to pytanie nie sposób odpowiedzieć jednym zdaniem, ponieważ ten „wielki finał” jest też podsumowaniem całego doświadczenie miesięcznych rekolekcji w milczeniu. Ignacy zaprasza, aby wrócić do początku Ćwiczeń z nową perspektywą. Odnowione widzenie bierze się najpierw z odkrycia  bezwarunkowej miłości Boga do człowieka, która przyjmuje mnie z tym co we mnie dobre, ale też w całej mojej grzeszności. Później jest towarzyszenie Jezusowi w całym Jego życiu od ubogiego przyjścia na świat w betlejemskiej grocie, przez całe nauczanie w Ziemi Świętej, aż po intymne towarzyszenie w męce, śmierci i chwalebnym zmartwychwstaniu. Na koniec wracamy do tego początkowego doświadczenia miłości, by dostrzec intensywną obecność Boga trudzącego się dla mnie w całym stworzeniu. I to dosłownie we wszystkim: w blaskach i cieniach rzeczywistości, w radościach i cierpieniach całego świata. W tym właśnie wieńczącym doświadczeniu Ignacy poleca zadać sobie pytanie o moją odpowiedź na taką obecność Boga. Przypomina równocześnie, że miłość to czyny, a nie słowa oraz że w miłości chodzi o obopólne obdarowywanie się, w którym możliwość przyjmowania miesza się z pragnieniem dawania.

PJ: Dużo jak na jedną krótką modlitwę.

DD: Być może tak to brzmi, ale w dynamice milczenia rekolekcyjnego nie czuje się tego w ten sposób. Staję przed realnym wyborem. Nie muszę przyjmować tego co daje mi Pan Bóg, ale chcę, ponieważ doświadczyłem tego wszystkiego w mojej modlitwie. Pozwalam wcielić się temu wszystkiemu w całość mojego życia. Pozwalam, by Boża dobroć zamieszkała w mojej codzienności, a przeze mnie w świecie.

PJ: Jakie są zatem okoliczności powstania wersji polskiej, która ma dziś premierę?

Jest to historia moich 8-dniowych rekolekcji z wrześniu tego roku. Wiesz jak to jest zazwyczaj z naszymi dorocznymi rekolekcjami. O 15-tej kończysz pracę, a o 19-tej zaczynasz 8 dni w milczeniu. Szok jest zazwyczaj tak duży, że przez pierwsze 3 dni uczysz się milczeć, by potem wejść w głębię spotkania z Bogiem. Tym razem nie było u mnie takiego ostrego hamowania. Moje rekolekcje wypadły pod koniec miesiąca kapłańskiego w Hiszpanii. Przed święceniami diakonatu jezuita bierze udział w takim miesięcznym skupieniu, które jest wchodzeniem w głąb siebie, w swoje motywacje i pragnienia oraz pytaniem dlaczego chce się być księdzem w Towarzystwie Jezusowym. Po 3 tygodniach wykładów i warsztatów w temacie zaczęły się moje rekolekcje, więc byłem już mocno wyciszony. Trzeba przyznać, że zaczynałem z ogromnym pocieszeniem. Mój towarzysz duchowy powiedział do mnie: „Dominik, pisz piosenkę. Pocieszenie duchowe trzeba w jakiś sposób wyrazić”. No więc włączyłem komputer w trakcie rekolekcji i zacząłem komponować. Od początku było we mnie dużo nieśmiałości i respektu, bo wielokrotnie próbowałem w moim życiu jezuickim żyć modlitwą „Zabierz Panie i przyjmij” i wiem jak z tą gotowością różnie bywa – czasem jest słodko, a czasem gorzko.

W każdym razie szybko skończyłem pisać, a potem przyszło strapienie. Wielkie strapienie. Pierwszy raz w życiu miałem takie doświadczenie, że zupełnie nie umiałem się modlić. Może to zabrzmi trochę dziwnie, albo i zuchwale, ale widzę w tym doświadczeniu pewne podobieństwa do stanu duchowego Ignacego w Manrezie. W tym roku świętujemy 500-lecie nawrócenia Ignacego i często powtarzamy, że to kula armatnia była tym kluczowym punktem zwrotnym w nawróceniu Inigo. A to nie do końca jest prawda. Owszem, Ignacy z rycerza na dworze królewskim stał się wojownikiem dla Boga. Jednak nadal był zapatrzony w swoje wyobrażenie i własny pomysł na życie. Dopiero w Manrezie doświadczył, że nie da się zapracować na miłość Boga własnym wysiłkiem. Jedyne co można zrobić to przyjmować ją bez pozorowania własnej doskonałości. To zrozumiałem mocno podczas moich rekolekcji: że moja modlitwa to jest takie chodzenie ze swoimi wyobrażeniami i pomysłami, a nie z tym, co Pan Bóg chce mi pokazać. Przez tyle lat wydawało mi się, że wszystko jest w porządku (super akcje ewangelizacyjne, towarzyszenie innym w rekolekcjach, itp.). Zobaczyłem, że w tym wszystkim (z moją modlitwą osobistą włącznie) zawsze było dużo więcej mnie, niż Pana Boga. No i zaczęło się strapienie.

PJ: Brzmi groźnie!

DD: Tak też się czułem. Nie byłem w stanie się modlić. Wiem, że to brzmi mega pretensjonalnie, ale tak po prostu było. Całe pocieszenie z początku rekolekcji rozpłynęło się jak poranna mgła. Jedyne co trzymało mnie w tych rekolekcjach to przeświadczenie, że Pan Bóg zamieszkuje jakiś fragment mojego serca, nawet jeśli sam Go nie czuję. Tego się uchwyciłem i starałem się trwać przy tej malutkiej nadziei, mimo totalnej ciemności.

PJ: A światłość w ciemności świeci i ciemność jej nie ogarnęła?

DD: Jak najbardziej! Ku mojemu wielkiemu zaskoczeniu w tym miejscu urodziła się nowa modlitwa, jakiej dotąd nie znałem. W ciszy, mroku i wątłym pragnieniu, by szukać Boga, a nie siebie. Nie było żadnego ponownego wybuchu duchowych fajerwerków, ale spokojne wychodzenie do świata, któremu towarzyszy zwyczajne siedzenie i trzymanie się nadziei na obecność Boga mimo wszystko. W pewnym momencie uświadomiłem sobie, że jedyną modlitwą, jaką jestem w stanie wypowiedzieć, jest śpiewanie napisanego kilka dni wcześniej „Zabierz Panie i przyjmij”. Czyli pokorna prośba, żeby Pan Bóg przyjął to, co moje – takie małe, słabe, nieidealne, jakie jest w rzeczywistości, a nie w mojej idei bycia super-jezuitą, robiącym nie wiadomo jakie rzeczy dla Niego. Jeśli mimo wszystko Pan Bóg to przyjmuje to chcę, żeby tym się posługiwał. Wyszedłem z rekolekcji z modlitwą, która wyrosła ze mnie, choć nie była tak naprawdę moim pomysłem. Piosenka zaczęła modlić się sama.

PJ: A więc po 5ciu latach komponujesz muzykę do tekstu, od którego tak naprawdę zacząłeś swoją drogę jezuity-muzykanta. Można powiedzieć, że historia zatacza koło właśnie na tej modlitwie Ignacego. Tylko tym razem po polsku, a nie w wersji angielskiej.

DD: Na angielskiej wersji się nie skończyło, bo przez te 5 lat powstała jeszcze wersja hiszpańska i włoska. Polska wersja jest najmłodsza.

Fajnie jest porównać te kawałki, bo za każdym razem byłem w innym momencie życia i to można łatwo usłyszeć. „Take and receive” to było doświadczenie moich wielkich rekolekcji w nowicjacie – wielki entuzjazm, który wyrywał się z mojego serca i chciał jak najszybciej doczekać się realizacji w codzienności. Ciągnęło mnie mocno do świata, by opowiedzieć o Bożej miłości. Można powiedzieć, że ta energia mnie pchała do działania.

”Todo”, czyli wersja hiszpańska, to tak naprawdę cover mojej „Take and receive” stworzony przez chilijskiego jezuitę, kompozytora i wokalistę Cristóbala Fonesa SJ. On podjął temat radości jeszcze mocniej nadając pierwotnej około-jazzowej wersji brzmienie typowo pop-rockowe. Bardzo mi się to podoba.

Wreszcie włoska aranżacja to zupełnie inny klimat. Rok temu przyjechałem do Rzymu studiować teologię i już drugiego dnia okazało się, że mój współbrat nakręcił film o ostatnich chwilach z życia Ignacego i potrzebna jest muzyka. Byłem wtedy w zupełnie innym momencie – mój drugi dzień za granicą, duże wyzwanie związane ze studiowaniem w obcym języku, nastrój raczej bojowy. To wszystko w jakiś sposób przełożyło się na tę interpretację.

Premierowa wersja polska to już głębokie doświadczenie kolejnego etapu mojego nawracania się na ostatnich rekolekcjach. Jest dużo spokojniej i w pewnym sensie bardziej nieśmiało, bo wiem jak bardzo różni się moja codzienna odpowiedź na miłość od tego pragnienia, które wyniosłem 9 lat temu z miesięcznych Ćwiczeń Duchowych.

PJ: Jak to zrobiłeś, że mieszkając w Rzymie zdołałeś nagrać piosenkę z polskimi muzykami?

DD: To jest zawsze dla mnie zaskakujące jak łatwo można zrobić skomplikowane projekty kiedy ma się przyjaciół. Nigdy nie jestem sam w tym co robię. Nie jestem w stanie zrobić dobrej muzyki bez wsparcia i opinii innych. Zapraszam ludzi, którzy są wrażliwi i nie tylko podobnie czują muzykę, ale też rozumieją mnie, bo po prostu są mi bliscy.

Gdy pisałem tę piosenkę to miałem w głowie konkretną osobę, którą chciałem usłyszeć jako solistę – Rafała Maciejewskiego, mojego bliskiego przyjaciela z którym w ogromnej mierze dzielimy zarówno wrażliwość muzyczną jak i duchowe rozumienie świata. Miałem w głowie głos Rafała i to mnie ukierunkowywało od strony kompozycyjnej. A znając jego wrażliwość oraz sposób patrzenia na świat wiedziałem, że w jego interpretacji będzie obecne doświadczenie duchowe, z którego zrodziła się ta piosenka.

Reszta składu to rezultat organicznego zasięgu przyjaźni – ludzie do których nie tylko mam zaufanie, jako do muzyków, ale przede wszystkim moi przyjaciele, z którymi lubię spędzać czas. Od momentu gdy dostałem pierwsze nagranie z próby po prostu czułem, że „to się modli”; że w ich muzykowaniu jest moja modlitwa – ta z wrześniowych rekolekcji w hiszpańskiej Loyoli.