W Aarhus, na półwyspie Jutlandzkim, wspólnota jezuitów obchodziła dzisiaj, 11 września, Jubileusz 50-lecia kapłaństwa o. Herberta Krawczyka SJ. W uroczystościach uczestniczył o. Zbigniew Leczkowski SJ, Przełożony Prowincji Wielkopolsko-Mazowieckiej Towarzystwa Jezusowego i o. Hermann Kügler SJ, Delegat Przełożonego Prowincji Europy Centralnej. Mszy św. przewodniczył Jego Ekscelencja ks. bp Czesław Kozon, ordynariusz diecezji kopenhaskiej.

Poniżej publikujemy wywiad z o. Herbertem Krawczykiem SJ.

Powołanie zrodziło się u mnie bardzo wcześnie. Pamiętam, że gdy jako dziecko bywałem u babci, a do kościoła mieliśmy około półtora kilometra, bardzo chętnie do niego chodziłem. Był malutki. Z tamtych czasów pamiętam, że lubiłem siedzieć w pierwszej ławce i wpatrywać się w tabernakulum. Nie wiem, co wtedy myślałem, jak się modliłem, czy się modliłem, czy po prostu tylko patrzyłem. Z dzieciństwa pozostały mi w pamięci pewne migawki. Kiedyś w drodze do kościoła bardzo obcierały mnie buty, ale się do tego nie przyznałem. Ofiarowałem to cierpienie, przeżywałem je jako swego rodzaju doświadczenie duchowe. Myślę, że powołanie zawdzięczam w dużej mierze mojej babci, która mi dużo opowiadała o Bogu i Kościele, a przede wszystkim o misjonarzach i o misjach w Afryce. To były bardzo ciekawe historie. Byłem też przez wiele lat ministrantem, lubiłem chodzić do kościoła i modlić się. Pewnego razu jeden z księży podarował mi brewiarz łaciński i już jako dziecko, chciałem go odmawiać. Niezbyt mi to jednak wychodziło.

Dlaczego Ojciec wstąpił do Towarzystwa Jezusowego, a nie do diecezji?

W szkole znałem jezuitów z podręcznika historii, a więc miałem bardzo negatywny obraz Towarzystwa Jezusowego. Odwiedzałem wcześniej różne zgromadzenia zakonne w Bytomiu i poza nim. Nie wiedziałem, że jezuici również byli w Bytomiu. Gdy chodziłem do liceum, nasz ksiądz miał zwyczaj zapraszać na koniec roku szkolnego innych księży do spowiadania uczniów. Zwykle wybieraliśmy obcych księży. Woleliśmy się spowiadać u tych, którzy nas nie znali. Pod koniec dziewiątej klasy poszedłem do takiego księdza, wtedy nie wiedziałem, że był to jezuita. Po skończonej spowiedzi zapytał mnie, czy kiedykolwiek myślałem o tym, żeby zostać księdzem. Zastanawiałem się, skąd on to wie, bo rzeczywiście myślałem o tym. Musiałem się więc do tego przyznać. Zaprosił mnie wtedy do siebie – nazywał się Sokołowski – abym pomógł mu wypisywać świadectwa z religii dla jego uczniów. Okazało się, że to był jedynie pretekst. Nie było żadnego wypisywania świadectw tylko przeprowadził ze mną wywiad. Krótko potem, 30 lipca 1960 roku, wstąpiłem do zakonu. Po dwóch latach nowicjatu i po uzupełnieniu nauki w liceum zdałem maturę. W 1964 roku miałem rozpocząć studia filozoficzne, ale nic z tego nie wyszło, bo zabrano nas do wojska. Służyłem najpierw w jednostce w Kołobrzegu i zaraz po przysiędze wysłano mnie do Szczecina, gdzie byłem do 1966 roku. Razem ze mną był m.in Kazimierz Wójt, Ludwik Ryba.

Jak Ojciec trafił do Prowincji Niemieckiej?

Cała moja rodzina chciała wyjechać do Niemiec. Natomiast ja, po trzecim roku teologii, gdy zdałem egzaminy, nie miałem nic do roboty. W tym czasie przyjechało do Warszawy dwóch jezuitów z Danii, o. Nielsen i o. Sanders. Rektorem Kolegium był wtedy o. Przymusiński. Przyszedł do mnie i mówi: „Słuchaj Herbercie, czy chciałbyś oprowadzić gości po Warszawie?” Nie mając nic innego do roboty, chętnie się na to zgodziłem. Gdy byłem z nimi na Starówce, zaczęło zbierać się na burzę. Zaprosiłem więc ich do restauracji Hawełka na lampkę wina. I tam wyszło tzw. szydło z worka – in vino veritas. Powiedzieli mi, że nie przyjechali tylko na wakacje, ale z misją zwerbowania jakiegoś jezuity do pracy w Danii, bo wtedy, w latach sześćdziesiątych za Gomułki, przybywało emigrantów z Polski. Ja się oczywiście zgodziłem myśląc jednocześnie, że może w ten sposób uda mi się także ściągnąć rodziców i rodzinę do Niemiec. Tak się potem oczywiście stało.

Ojcowie z Danii pojechali potem do Krakowa, do Prowincjała Nawrockiego. Był bardzo niezadowolony, że chcę opuścić Prowincję, ale mu powiedziałem, że już w nowicjacie sygnalizowałem, że jeśli będzie taka możliwość, to chcę wyjechać do Niemiec wraz z rodziną. Ostatecznie zgodził się na to, ale wcześniej wysłał o. Darowskiego, który był wtedy dziekanem na filozofii, do Warszawy, aby ze mną rozmawiał i przekonał mnie do zrezygnowania z wyjazdu. Argumentował, że potrzeba jezuitów na wydziale. Ja jednak nigdy nie chciałem siedzieć w książkach i za biurkiem. Zawsze chciałem być w czynnej pracy duszpasterskiej. Gdy uzyskałem już zgodę Prowincjała na wyjazd i w uroczystość św. Bartłomieja, 24 sierpnia 1972 roku, otrzymałem w Gliwicach święcenia kapłańskie przez posługę ks. biskupa Franciszka Jopa, potwierdziłem o. Nielsenowi i o. Sandersowi, że po ukończeniu teologii przyjadę do Danii. Od tego czasu byliśmy w stałym kontakcie i 5 lipca 1973 roku o dziesiątej wieczorem znalazłem się na ziemi duńskiej. Pamiętam, że jeszcze słońce świeciło, jasno było w Danii. To było dla mnie bardzo ciekawe przeżycie, widzieć słońce o tak późnej porze.

Przez dwa i pół roku byłem w Kopenhadze, żeby się uczyć języka duńskiego, bo tylko tam była taka możliwość. W 1976 roku przeszedłem do Aarhus i tak zostałem tu do dzisiejszego dnia.

Jak przez ten czas od 1976 roku zmieniało się Ojca zaangażowanie duszpasterskie?

W Aarhus musiałem się zająć przede wszystkim Polakami. Potem była jednocześnie praca ekumeniczna przy Radzie Kościołów, gdzie przez jakiś czas byłem członkiem Zarządu tej Rady. Zająłem się też szkołą katolicką im. św. Kanuta, założoną kiedyś przez jezuitów, w której prowadziłem lekcje religii i odprawiałem Mszę świętą. Przez sześć lat byłem też Przewodniczącym Rady Szkoły. Poza tym powstały w parafii grupy studentów zainteresowanych teologią. Z jedną z nich spotykałem się raz w tygodniu. Od niedawna jestem moderatorem narodowym Apostolatu Modlitwy i wraz z grupą osób świeckich zachęcam do włączania się w papieską modlitwę i w rekolekcje. Cały czas odprawiam Mszę św. po polsku nie tylko w Arhus, ale i w innych miejscowościach.

Co Ojca najbardziej umacniało w powołaniu?

Kilka odejść z Towarzystwa. To one pomogły mi trwać w powołaniu. Jakoś mnie Pan Bóg chronił, pomagał i w dalszym ciągu chroni. Miałem też trudny okres choroby i byłem trzy miesiące w szpitalu. Było to w 1988 roku, a więc rok przed wizytą papieża Jana Pawła II w Danii. Przeszedłem wtedy jedenaście operacji. Wezwano nawet rodziców, by mogli się ze mną pożegnać. Jakoś to jednak przeżyłem i do dzisiaj wciąż jestem. Zostałem w pewien sposób porwany do jezuitów za sprawą o. Sokołowskiego. Gdy zaprosił mnie do siebie, to tak jakby zaprosił mnie jednocześnie do Towarzystwa i od razu przeegzaminował. W tym samym roku wstąpiłem do nowicjatu. Nigdy tego nie żałowałem. Duchowość ignacjańska zawsze mi odpowiadała.

Rozmawiał Wojciech Żmudziński SJ