Mam sporo gorzkich refleksji z ostatnich dni w Kościele i trochę nadziei.

Przede wszystkim Internet obnaża pewną prawdę, która przed erą mediów społecznościowych nie rzucała się tak w oczy: Ewangelia przyniesiona przez Jezusa Chrystusa słabo przyjęła się na szerszą skalę.

Nauczanie Chrystusa o bezwarunkowej miłości Boga, który sprawia, że słońce wschodzi nad złymi i nad dobrymi i deszcz pada na dobrych i złych jak gorszyło słuchaczy rabbiego z Nazaretu dwa tysiące lat temu, tak gorszy i dzisiaj.

Powiew nadziei, że w naszej skomplikowanej słabości nie jesteśmy skazani na zbawianie się własnymi siłami, bo Bóg już nas zbawił schodząc do poziomu naszej ludzkiej biedy (której każdy ma wystarczająco), jest zwalczany jako myśl niebezpieczna, szkodliwa i wywrotowa. Przecież „tamci” uznają, że nie muszą się nawracać jak usłyszą coś takiego.

Radość, że wszyscy jesteśmy dziećmi jednego Ojca, że wszyscy jesteśmy przez Niego tak samo kochani, musi zostać szybciutko stłamszona. Przecież „tamci” będą chcieli coś zmienić, albo dorwać się do władzy. I wszystko się rozwali. Już nie mówiąc o tych, którzy są poza Kościołem.

Może to ja jestem w błędzie. Może to te wszystkie osoby, które tłumaczą mi, że wyznaję fajnokatolicyzm, pluszowe chrześcijaństwo i modernizm mają rację. Może faktycznie w chrześcijaństwie chodzi o to, żeby wszystkich zmusić do tego, żeby wierzyli tak jak mówi Kościół. Zaorać, ośmieszyć tych, którzy myślą inaczej. „Obronić prawdę”.

Może faktycznie świadectwo życia nakierowanego na bezwarunkową miłość i niesienie nadziei dla wszystkich zwłaszcza dla ubogich, wykluczonych, osamotnionych, niepewnych swojego jutra, jest niewystarczające. Być może.

Ale na ten moment nie wierzę w inny Kościół. Kościół inny, niż żyjący prawdą o miłości Boga do każdego człowieka i wzywający do miłości, pokoju i pojednania, staje się smutną karykaturą. Już nie sakramentem zbawienia, zaczynem nadziei i wolności, już nie ziarenkiem Królestwa Niebieskiego wśród nas, ale kolejną instytucją, kolejną ideologią walczącą o swoje wpływy.

Wątpię w globalną zmianę przy tak dużych i fundamentalnych różnicach.

Ale też nawet nie tyle wierzę, co doświadczam Kościoła, który w różnych miejscach żyje Ewangelią. Raz lepiej, raz gorzej, ale próbuje. Wcale nie odrzucając hierarchii i Tradycji (a nawet wielu tradycji przez małe t), ale skupiając się na tym, co do znudzenia powtarzał Pan Jezus: „abyście się wzajemnie miłowali jak ja was umiłowałem”. Tak zwyczajnie. W relacjach z konkretnymi ludźmi. W bliskości z tymi, którzy czują się zapomniani i odrzucani. W prostocie liturgii, pacierza, medytacji, adoracji. W normalności pachnącej Bogiem. Tyle jest w naszym zasięgu. To mi daję nadzieję.