(fot. fikirbaz/ Flickr.com)

(fot. fikirbaz/ Flickr.com)

Niektórzy mają problem z wszelkimi formami czułości. Dlaczego? Jeśli coś nie gra w naszych relacjach, trudno w podskokach rzucać się sobie w ramiona. Nasze ciało i gesty reagują zgodnie z tym, co leży nam na duszy – o relacji z ojcem, powrocie syna marnotrawnego i znaczeniu dotyku pisze Dariusz Piórkowski SJ.

Kiedy przyjrzymy się baczniej niektórym dziełom współczesnej literatury i kinematografii zachodniej, nie sposób oprzeć się wrażeniu, że postać ojca nadal pozostaje w centrum zainteresowania. Literackie i filmowe obrazy ojca często oscylują pomiędzy dwiema skrajnościami. Z jednej strony spotykamy model autorytarnego rodziciela, wtrącającego się zanadto w życie dzieci, a przy tym pełnego uczuciowego chłodu. Z drugiej strony, widzimy go jako postać duchowo, a czasem nawet fizycznie, nieobecną, wycofaną do okopów swojego wewnętrznego świata.

Takie wnioski wyciągnąłem po ostatniej lekturze kilku książek, napisanych całkiem niedawno, a także po obejrzeniu paru filmów. Uderzyło mnie w nich to, jak usilnie ich bohaterowie pragną bliskości ojca i jak bardzo owi ojcowie zawodzą ich oczekiwania. Przytoczę parę przykładów.

Ojciec ukryty

Zacznę od „Wynalazku samotności”, krótkiego opowiadania amerykańskiego autora, Paula Austera, który przedstawia w nim portret swego nagle zmarłego ojca – „niewidzialnego mężczyzny”, opisując przy tym ich wzajemne relacje nacechowane oddaleniem, swoistą obcością i brakiem zainteresowania ze strony ojca.

„Nie, nie czułem, żeby on mnie nie lubił. Wydawało mi się raczej, że on ciągle był rozproszony, niezdolny, aby spojrzeć w moim kierunku. I ponad wszystko, chciałem, aby mnie zauważył… Im bardziej był powściągliwy, tym bardziej poprzeczka wznosiła się ku górze… Zdałem sobie sprawę, że nawet jeśli zrobiłem wszystko, cokolwiek zamierzyłem, jego reakcja była dokładnie taka sama. W gruncie rzeczy nie miało to dla niego większego znaczenia czy odniosłem sukces, czy porażkę”.

Austor pisze, że jego ojciec często przypominał osobowość wycofaną, człowieka nieobecnego, który nie wyczuwał powagi i unikalności chwili, jakby nie chciał być wplątany w dramaty i kłopoty własnej rodziny, uciekając do wygodnego świata iluzji:

„Nigdy nie potrafił być tam, gdzie był, ponieważ dopóki żył, zawsze był gdzie indziej, pomiędzy tu i tam. Ale tak naprawdę nigdy tutaj. I tak naprawdę nigdy tam.(…) Myślę, że świat był dla niego odległym miejscem, w którym się nigdy prawdziwie nie zadomowił. (…) Urodziłem się, stałem się jego synem i urosłem, jakbym był po prostu jednym z cieni, pojawiającym się i znikającym w jego częściowo rozjaśnionym królestwie świadomości”.

Autor zarzuca również ojcu brak empatii, gdyż jego słowa nie zawierały najmniejszego odcienia emocji, jakby wymawiał jedynie to, co należy wymówić. Ale pisarz nie odczuwa względem niego nienawiści, raczej żal i rozbudzoną jeszcze bardziej po jego śmierci tęsknotę za bliskością.

Spiżowy pomnik

W innej powieści, tym razem szwajcarskiego pisarza, Pascala Merciera, „Nocna podróż do Lizbony”, główny bohater Amadeu Prado pisze list do swojego ojca, długoletniego sędziego, zarzucając mu niesprawiedliwość w ferowaniu wyroków. Przy okazji, wyraża pretensje, że swoim dziwnym zachowaniem i milczącą presją, ojciec wymusił na nim obranie kariery lekarskiej. „Przyznaję, w domu – pisze Prado – nie zachowywaliście się jak sędzia, nie wydawaliście osądów, częściej niż inni ojcowie, raczej rzadziej. A jednak, Ojcze, Waszą oszczędność słów, Waszą niemą obecność często odczuwałem jako osądzającą, sędziowską, wręcz sądową. Nie mogłem już znieść Waszej obecności we mnie, obecności przypominającej kamienny pomnik”. (…) Po jednej z rozmów z Tobą spytałem Mamę, jaki był Twój ojciec i jak traktował Ciebie. „Był dumnym, samotnym, nieznośnym tyranem, który jadł mi z ręki” – powiedziała.

W innym tekście Prado dzieli się swoimi refleksjami wokół Słowa Bożego, które podziwia jako dzieło literatury, ale odrzuca objawionego w niej Boga, krępującego, jego zdaniem, ludzką wolność i autonomię. Bo w Biblii, zauważa Prado, „przemawia odległy, ponury Bóg, który potężny obszar ludzkiego życia – wielki krąg, jaki zatacza, gdy zostawi mu się wolność – chce zawęzić do jednego, niezmiennego punktu posłuszeństwa. Przytłoczeni zgryzotami i obciążeni grzechem, wyjałowieni poddaństwem i brakiem godności w akcie spowiedzi, z popielnym krzyżem na czole mamy iść do grobu, w tysiąckrotnie rozwiewanej nadziei na lepsze życie u Jego boku. Lecz jak może być lepiej u boku Kogoś, kto odarł nas wcześniej ze wszystkich radości i wolności?”

Zastanawiająca jest ta zbieżność doświadczenia własnego ojca z interpretacją Boga Biblii. Na pierwszy rzut oka, wydaje się, że chodzi zaledwie o tanią psychologię, wedle której Bóg staje się niczym innym jak projekcją ziemskiego ojca, gdyż istotnie Bóg ograniczający zlewa się w świadomości autora ze spiżową postacią własnego rodziciela. Ale może tak właśnie działa nasza psychika, do której słabo dociera światło Ewangelii?

Ojciec „znikąd”

„Powrót” to debiut rosyjskiego reżysera, podówczas 39-letniego Andrieja Zwiagincewa, nasączony tajemniczością i głęboką religijną symboliką, oparty na prostej historii, która właśnie czyni to dzieło tak pociągającym doświadczeniem.

Oto po 12 latach nieobecności do domu na rosyjskiej prowincji przybywa ojciec, tajemniczy człowiek, który pojawił się, jakby spadł nagle z księżyca. Obaj synowie przeżywają fascynację, chociaż ojciec, opuściwszy ich w dzieciństwie z niewiadomych powodów, kojarzy się im raczej z nieznaną postacią. Starszy syn, Andriej, ledwo go pamięta, młodszy, Iwan, spotyka go pierwszy raz w życiu.

Już następnego dnia po niespodziewanym zjawieniu się, ojciec postanawia zabrać chłopaków na ryby i pod namioty, by zadzierzgnąć z nimi rodzicielskie relacje. Po początkowym entuzjazmie, wyprawa rychło przeradza się w gehennę. Cel wycieczki zaczyna budzić wątpliwości w sercach synów. Nadto, po drodze ojciec próbuje ich nauczyć, co znaczy być prawdziwym i twardym mężczyzną, stosując żołnierską musztrę i raczej metodę kija, niż marchewki. Wychowani w cieplarnianych warunkach przez mamę i babcię, Andriej i Iwan wystawieni są przez ojca na konfrontację z nieobliczalną i brutalną rzeczywistością. Przechodzą lekcję przetrwania i walki o swoje w świecie, w którym „człowiek człowiekowi wilkiem”.

Obaj nastolatkowie rychło stają w ogniu ambiwalentnych i zwalczających się uczuć: fascynacji z lękiem; nienawiści z miłością; obcości z pragnieniem bliskości; tęsknoty z chęcią ucieczki. Wolność ściera się tutaj z paternalistycznym autorytaryzmem. Surowość ojca, jakkolwiek w jego mniemaniu pełna dobrej woli, doprowadza do tego, że najpierw w Iwanie rodzi się bunt. „Czy to rzeczywiście jest nasz ojciec? – pyta z rozgoryczeniem.

Tymczasem Andriej od początku pozostaje wpatrzony w ojca jak w obrazek, urzeczony jego siłą i sprytem. Ale w końcu i on nie wytrzymuje wojskowego drylu i traktowania ich jak szeregowych. W przypływie nienawiści i niezrozumienia, starszy syn próbuje wystąpić przeciwko rodzicielowi, a nawet targnąć się na jego życie. Nieobecny dotąd ojciec zarówno przyciąga jak i odpycha. Budzi lęk i respekt zarazem. Anita Piotrowska z „Tygodnika Powszechnego” słusznie zauważa że jest to opowieść o osieroceniu i tęsknocie za obecnością, o pełnej desperacji potrzebie oparcia.

Te trzy historie na różne sposoby wydobywają z ich bohaterów pragnienie duchowego powrotu ojca, który zdaje się być zagubiony, żyjący we własnym świecie, niedorastający do powierzonej mu roli. Jest w nich pragnienie uczuciowej bliskości, ciepła, powiedzielibyśmy większej dozy matczynych gestów.

Ojciec współczujący i bliski

Z jakże innym obrazem ojca mamy do czynienia w Ewangelii św. Łukasza, a ściślej mówiąc, w przypowieści o synu marnotrawnym (Łk 15, 1-32). Nie powinniśmy jednak zbyt pospiesznie utożsamiać ojca z przypowieści z Bogiem – Ojcem, chociaż de facto ku temu wszystko zmierza.

Jezus mówi o dramacie ziemskiego ojca, którego obaj synowie, wychowani w atmosferze miłości, schodzą na manowce. Jak to możliwe w domu kochającego ojca? Zauważmy, że to nie ojciec dystansuje się od synów, (w przeciwieństwie do przedstawionych przeze mnie przykładów), lecz jego dzieci mają poważny problem z rozpoznaniem jego dobroci i docenieniem jego obecności. Obaj opuszczają dom. Młodszy duchowo i fizycznie; starszy, co jeszcze bardziej zasmuca, duchowo. Co więcej, ojciec nie tworzy żadnej bariery między sobą a synami. Przeciwnie, spełnia ich życzenie, daje im wszystko, co posiada, przytula, rozmawia, cieszy się z ich bycia razem z nim w domu.

Jezus dobitnie podkreśla, że ojciec z przypowieści ceni sobie bliskość, i chce ją okazywać. Widać to w jego gestach i słowach, w sposobie obchodzenia się z synami. By rozwinąć tę intuicję, chciałbym odwołać się jeszcze do znanego obrazu Rembrandta „Powrót syna marnotrawnego” ( a nie ojca). Jest to dzieło, które artysta zaczął malować pod koniec swego życia, ale go nie ukończył. Zrobił to jego uczeń. Podobnie było z jego innym niedokończonym dziełem: „Dzięcię Jezus w objęciach Symeona”.

Co łączy te dwa obrazy? Przede wszystkim, Rembrandt podkreśla w nich rolę dotyku. Na pierwszym z nich, ojciec, witając powracającego syna, kładzie obie ręce na barkach obdartego i brudnego włóczęgi, a z jego twarzy, zanurzonej w świetle, promieniuje spokój i ukojenie. Nie inaczej wygląda Symeon, który z radością trzyma Dziecię Jezus, przytulając je do swojej piersi.

Kiedy Rembrandt zaczynał pracę nad tymi obrazami, prawie już nie widział. Przez całe życie malował twarze, autoportrety, portrety. Tuż przed śmiercią dotyk stał się dla niego bardziej „realny” niż widzenie. Dotyk jako wehikuł dobroci, poczucia bezpieczeństwa i szczęścia. Mało kto wie, że w swoim prywatnym życiu Rembrandt stracił w ciągu siedmiu lat żonę i trójkę dzieci. Kiedy umierał, osierocił roczną córkę.

W reakcji ojca z przypowieści względem młodszego syna najbardziej uderza mnie to, że całą swoją miłość wyraził bez słów, gestami ciałami: rzucił się mu na ramiona, objął go i pocałował. Nie naznaczył mu żadnej pokuty, nie pozwolił wypowiedzieć się do końca, jakby w tej chwili było to już dla niego bez znaczenia. Sam akt powrotu wystarczył.

W Ewangelii św. Łukasza, który nota bene, był lekarzem, zmysł dotyku pełni ważną rolę.Jezus odważa się dotknąć tych, których się nie godziło dotykać. Przez dotknięcie palcem uzdrawia trędowatego, a także człowieka z uschniętą ręką; dotyka zmarłego syna wdowy, przywracając go do życia; pozwala się dotykać na oczach faryzeuszów przez grzeszną kobietę. Samarytanin dotyka ran obitego i porzuconego człowieka. W przypowieści o owcy pasterz bierze ją na ramiona, a nie popędza przed sobą. Chce ją mieć blisko siebie, dotykalnie, dźwigając ją na sobie, by dać jej odczuć, że teraz jest już bezpieczna.

Słowem, dotyk jest w tej Ewangelii szczególnym przejawem Bożej mocy i bliskości względem człowieka. Ale czyż nie w podobny sposób dojrzewamy w naszych relacjach międzyludzkich? Jakże ważne dla dziecka, już od niemowlęctwa, jest przytulanie, noszenie na rękach, kontakt cielesny z rodzicami. Jeśli tego zabraknie, dziecko odczuje skutki tych braków w dorosłym życiu. Jakże istotne dla związku jest zjednoczenie małżonków w akcie seksualnym, który służy umocnieniu ich więzi, wzmacnia poczucie bezpieczeństwa i bliskości?

Niestety, pod wpływem nadużyć seksualnych i skandali pedofilskich w społeczeństwie i w Kościele, dotyk kojarzy się dzisiaj często z opresją, psychicznym bólem i przemocą. Wszechobecność pornografii i wykorzystywanie ciała ludzkiego na potrzeby reklamy i rynku, sprowadza dotyk jedynie do źródła zmysłowej przyjemności. Dotyk nie mówi już pełnym językiem miłości. Ciało jako wyraz głębszej międzyludzkiej komunikacji nie jest już dla wielu ludzi oczywiste. Diabeł wie w jakie struny uderzyć, by naruszyć w człowieku to, co najcenniejsze.

Ciekawe, że tylko młodszy syn został przytulony i pocałowany przez ojca. Ze starszym synem ojciec rozmawia. Interesująca jest ta różnica w podejściu do obu synów. Dlaczego zabrakło przytulenia ze starszym synem? Myślę, że starszy syn nie był na to gotowy. Ojciec wydawał mu się zbyt obcy, surowy, niedostępny. W tej scenie najbardziej uwidacznia się, że dotyk wyraża ducha.

Niektórzy ludzie mają problemy z przytuleniem i przyjęciem wszelkich innych form czułości. Dlaczego? Jeśli coś nie gra w naszych relacjach, trudno w podskokach rzucać się sobie w ramiona. Nasze ciało i jego gesty reagują zgodnie z tym, co jest w naszym wnętrzu.

Lęk przed zbliżeniem bierze się z nieznajomości, ale też z doświadczonego zranienia, którego człowiek nie chce ryzykować kolejny raz. Ponadto, przytulenie domaga się odwzajemnienia daru, a nie zawsze jesteśmy do tego zdolni. Ale chyba najczęstszą przyczyną unikania cielesnej bliskości jest poczucie niegodności, lęk przed byciem przyjętym, takim jakim się jest; niezgoda na to, że ktoś może mnie kochać, nawet jeśli ja nie kocham jeszcze siebie tak, jak należy.

Nie wiemy, czy starszy syn w końcu wszedł na ucztę, czy na znak pojednania rzucił się ojcu na szyję. Starszy syn przynajmniej nie starał się kłamać ciałem, a ojciec nie wymusił na nim sztucznej pozy. Chociaż kto wie, może coś pękło w zbuntowanym synu, ale o tym Jezus już nie mówi. Niemniej zadziwia ów serdeczny ton, z jakim ojciec zwraca się do starszego syna. Nie mówi „mój synu”, lecz „moje dziecko, wszystko moje jest twoje, a twoje jest moje” Osobiście w słowach tych słyszę czuły głos matki.

Czasem trudno nam przyjąć takiego Boga, jakim Go ukazuje Jezus. Powodów jest wiele. Nie mieści się nam to w głowie. Boimy się takiego Boga. Rzutujemy na Niego nasze przykre doświadczenia z własnymi rodzicami. Ale również nie możemy przeoczyć faktu, że żyjemy w specyficznej kulturze, która często usiłuje projektować własne lęki na Boga.

Wielu filozofów nowożytnych odsyła Boga w zaświaty, widząc w nim co najwyżej Pierwszą Przyczynę, Stwórcę, ale nie Ojca i osobę, z którą można rozmawiać i kochać ją. Na różne sposoby wieszczą, że Bóg jako doskonały byt wycofał się z naszego świata, gdy tymczasem prawda jest taka, że to oni odsunęli Go na boczny tor. Czy czasem nie jesteśmy do nich podobni? To nie Bóg ma powrócić do nas, ale to my mamy powrócić do Niego.

DEON_LOGO/ O. Dariusz Piórkowski SJ/ RED.