Zastanawiałem się, co spowodowało, że Lewi został celnikiem. Idąc dalej zadałem sobie pytanie jak to się dzieje, że tak łatwo zatracić samego siebie, goniąc (paradoksalnie)  za własnym rozwojem, za karierą, pieniędzmi. I trochę obserwując jego przemianę, trochę na podstawie obserwacji siebie, a trochę dzięki rozmowom z innymi, doszedłem do wniosku, że mechanizm jest od zawsze ten sam: jeśli nie wiem do końca kim jestem, nie jestem świadomy własnej wartości, zaczynam szukać potwierdzeń na zewnątrz. Potrzebuję osiągnięcia sukcesu, przebywania z innymi „ludźmi sukcesu”, bycia podziwianym. Wtedy czuję, że przynajmniej JESTEM. Inna sprawa, że kiedy coś się w tej układance rozwala, łatwo stracić poczucie sensu życia. Tymczasem wystarczy uświadomić sobie: przecież ja i tak JESTEM, nie potrzebuję tych wszystkich potwierdzeń… Ale w tym procesie, ważne jest doświadczenie bycia kochanym. Nie szanowanym, docenianym, podziwianym, ale właśnie kochanym. Bez powodu. Lewi prawdopodobnie zobaczył to we wzroku Jezusa. To pozwoliło mu zostawić wszystko i pójść za Mistrzem.

Tak sobie myślę, że jednym z najważniejszych zadań chrześcijan jest odkrywanie tego wzroku Jezusa na sobie i pomaganie innym, w zobaczeniu tego samego spojrzenia.

***