Na prosty, chłopski rozum nie powinno być sprzeczności. A jednak coraz częściej łapiemy się na tym, że obrona życia ludzi nienarodzonych jest przeciwstawiana obronie życia ludzi narodzonych (choć na tyle dobrze się trzymających, że jeszcze nie umierających).

O co chodzi? Czemu ludzkie życie na samym początku i na samym końcu ma inną wartość niż pośrodku? Oto mamy jakby dwa obozy. Jedni buntują się przeciw tragedii bezbronnych maleństw atakowanych już pod sercem matki, a także gorszą się dziećmi, które chcą przyspieszyć śmierć swoich schorowanych rodziców. Drudzy nie rozumieją obojętności wobec ludzi ginących, bo wykorzystywanych ponad miarę, bo zamyka się granice, gdy uciekają przed wojną, bo się ich porywa i handluje się nimi, bo zostali zepchnięci na margines i nie mają szans na przeżycie, bo są prześladowaną mniejszością. Do tego jeszcze dochodzą ci, którzy domagają się powszechnego dostępu do służby zdrowia oraz do czystego powietrza, wody i ziemi.

Oba obozy oskarżają się o to, że są motywowani względami ekonomicznymi. Że to wszystko, by bogaci mogli się bogacić kosztem pokrzywdzonych. Oba obozy walczą z establishmentem, oba atakują poprawność polityczną. Oba krzyczą, że co prawda ci drudzy (oni) dbają o pewną formę życia (na pewnym etapie), to jednak „uśmiercają” inną.

Myślę, że jednak większość z nas czuje, że nie może się zgodzić na żadne zaszufladkowanie. Nie chcemy, by nasza obrona życia polegała na atakowaniu życia. To nonsens! Może i chcemy się zaangażować, zrobić coś dobrego i sensownego. Ale jak „maszerować”, manifestując „za” pewną częścią życia i jednocześnie „przeciw” innej?

Ten dylemat narasta. Już od lat nie budzą zdumienia (a powinny) pytania w stylu: jak ty jako katolik możesz…? Czy broniąc praw uchodźców muszę, być za aborcją albo będąc przeciw aborcji, muszę zamykać serce na zagrożenia kobiet? Czy to są prawdziwe wybory? Kto nas tak zaszufladkował?

Gdy rozmawiam z ludźmi, czuję narastający bunt przeciw takiemu „albo, albo”. Mam wrażenie, że wielu z nas nie chce, by tak rozgrywano ich zaangażowanie, ich porywy serca lub zwykłą niezgodę na niesprawiedliwość.

Przeciw czemu się buntujemy? Wszyscy rządzący wiedzą o starej metodzie władania nad ludźmi: dziel i rządź. Zarządzanie przez konflikt to wielka pokusa dla władzy, która pragnie zachować swoje status quo. Jeżeli szukamy nowych sprzymierzeńców, tonujemy różnice z nimi. Jeżeli chcemy zabetonować elektorat i nie tracić w sondażach, wzbudzamy konflikty, by „nasi” bali się odejść (bo po tamtej stronie są ci najgorsi). Stary mechanizm, lecz ciągle aktualny.

Nie na rękę są tacy, którzy stoją gdzieś pośrodku, starają się szukać tego, co wspólne, bardziej myślą kategoriami problemów do rozwiązania, a nie tym, pod kogo się podpiąć.

Tacy wymykają się narracji dzielących, by rządzić. Dlatego tak naprawdę to oni są najzacieklej atakowani. To oni są wyzywani od zdrajców, bo niby myślą podobnie, a jednak nie stają w naszym szeregu. Ich głos rozsądku mógłby być zgubny dla strategii podsycania konfliktu.

To chyba dlatego papież Franciszek bywa krytykowany w USA. Nie chodzi tylko o to, że staje w poprzek wykorzystywania gospodarczego biednej części świata lub że upomina się o uchodźców, których miałby powstrzymać nowy mur. Bardziej irytujące jest to, że Franciszek, będąc wyraźnym obrońcą życia (w całej jego rozciągłości), też życia nienarodzonych, jednocześnie ostrzega przed wykorzystywaniem „pro life” do gier politycznych. Mówi o tym bardzo wyraźnie do biskupów amerykańskich, świadczą o tym jego nominacje kardynalskie i ostrzega samych polityków. Wyraźnie utrudnia skuteczność takiego szantażu: jesteś katolikiem, to musisz popierać nasza partię, naszych kandydatów.

Czy to znaczy, że szkodzi sprawie obrony życia nienarodzonych? Wręcz odwrotnie. Chroni przed kompromitacją tej sprawy. Bo jeśli obrońcy życia staną pod sztandarami stronnictwa, które jednocześnie łamie inne przykazania (i to nie przypadkowo, lecz programowo), to trudno, by zachowali swoją katolicką wiarygodność. Wtedy w czambuł będzie odrzucane to, co głoszą, też „pro life”.

Polityka to sztuka kompromisu. Zawiera się różne sojusze. Trzeba jednak krytycznie patrzeć i na własne koalicje. I nie bać się tego wyrażać. Inaczej nazwą nas faryzeuszami, co palą Panu Bogu świeczkę, a diabłu ogarek.

Papież głosi bardzo niepopularną prawdę, że zaangażowanie polityczne to jedna z najszlachetniejszych form miłości. Ale jednocześnie nie pozwala, by wykorzystywano jego i Kościół do polityki dzielenia, do rządzenia przez konflikt. To jeszcze jeden argument dla tych, którzy trwają między młotem a kowadłem. I choć to nie jest przyjemna sytuacja, i choć obrywa się od radykałów z obydwu stron, to dopiero tutaj widać szlachetność polityki, a nie jej obłudę.