„Gdy Jezus przyszedł w okolice Cezarei Filipowej, pytał swych uczniów: Za kogo ludzie uważają Syna Człowieczego? A oni odpowiedzieli: Jedni za Jana Chrzciciela, inni za Eliasza, jeszcze inni za Jeremiasza albo za jednego z proroków. Jezus zapytał ich: A wy za kogo Mnie uważacie? Odpowiedział Szymon Piotr: Ty jesteś Mesjasz, Syn Boga żywego. Na to Jezus mu rzekł: Błogosławiony jesteś, Szymonie, synu Jony. Albowiem nie objawiły ci tego ciało i krew, lecz Ojciec mój, który jest w niebie. Otóż i Ja tobie powiadam: Ty jesteś Piotr [czyli Skała], i na tej Skale zbuduję Kościół mój, a bramy piekielne go nie przemogą. I tobie dam klucze królestwa niebieskiego; cokolwiek zwiążesz na ziemi, będzie związane w niebie, a co rozwiążesz na ziemi, będzie rozwiązane w niebie” (Mt 16,13-19)
*
Na porannej Mszy Jarek czyta Ewangelię. Słyszę: „A wy za kogo mnie uważacie?”. Ograny fragment. Ale tak się zastanawiam: co jezuita powinien odpowiedzieć? No, że Jezusa uważam za mojego Pana i Zbawiciela, pod którego sztandarem chcę służyć Bogu i Kościołowi etc.
I tak sobie myślę – ile z tego „panowania Jezusa w moim życiu” zostanie, kiedy znów będę formułował ironiczną ripostę wobec kogoś, kto mnie zirytuje; kiedy znów będę przyłączał się do chórów narzekania na wszystko; kiedy będąc już zmęczony, zamiast pomodlić się albo pójść na spacer, będę scrollował twitterowe czy fejsbukowe ściany?
Może niewiele. Ba – wielce prawdopodobne, że niewiele.
Ale po pierwsze: może akurat dziś nastąpi przełom w moim życiu? Wierzę, że istnieje jakaś Boska łaska.
Po drugie: najważniejsze, żeby nie przestać szukać Pana. Nie przestać starać się o zmianę. Żeby nie pomylić akceptacji swojej aktualnej psychiczno-duchowej kondycji z fatalistycznym przekonaniem, że tak musi być.
***