Spowiedź i modlitwa chrześcijańska są w swej istocie odtwarzaniem i budowaniem relacji na podobieństwo Trójcy Świętej. Człowiek stworzony na obraz Boga powstaje z relacji i żyje dzięki nim.

Widać to już w tajemniczej liczbie mnogiej, której Bóg używa, wzywając sam siebie do stworzenia człowieka. Starożytni, przedchrześcijańscy komentatorzy Księgi Rodzaju na różne sposoby radzili sobie z tą dziwną, niezrozumiałą dla nich liczbą mnogą. Pojawia się ona jak grom z jasnego nieba, kiedy Bóg objawia swój zamiar stworzenia człowieka. Do tego momentu mamy bowiem do czynienia z liczbą pojedynczą. Stwórca wydaje się być sam, aż tu nagle wezwanie: Uczyńmy człowieka na Nasz obraz, podobnego Nam (Rdz 1, 26).

Niektórzy komentatorzy twierdzili, że Bóg dlatego nie stwarzał człowieka sam, gdyż musiałby wówczas wziąć odpowiedzialność także za to, co w nim negatywne. Z tego powodu pomagały Mu inne duchy i to one odpowiadają za to, co w ludziach złe. Był to bardzo zręczny wybieg rozwiązujący naraz dwa problemy: sprawę ciała przez dominujące wówczas prądy w filozofii greckiej postrzeganego jako złe oraz kwestię owej niezrozumiałej liczby mnogiej. Dopiero objawienie się Boga w Jezusie Chrystusie odsłania w całej pełni treść liczby mnogiej Bożego wezwania i zarazem wyjątkowość człowieka stworzonego na obraz i podobieństwo Boga trójjedynego. Bóg, stwarzając człowieka, odwołuje się do tego, co stanowi Jego najgłębszą istotę – do odwiecznej i absolutnej miłości, która łączy trzy Osoby Trójcy. W tym świetle wyjaśnia się też cała późniejsza historia zbawienia jako wielki trud Boga, aby odbudować relacje miłości z ludźmi zniszczone od strony człowieka przez grzech. Grzech pierworodny zburzył bowiem w ludziach duchowy zmysł odbierania miłości Boga, czyli wiarę. A do miłości nie ma innego przystępu, jak tylko przez wiarę.

Modlitwa darem Boga

Środkiem i wyrazem relacji człowieka do Boga jest modlitwa. Stąd też grzech pierworodny odbił się na modlitwie w sposób wyjątkowo mocny. Jeśli modlitwa pierwotna była zachwytem nad Miłością Boga, dziękczynieniem i pełnym miłości powierzeniem się Bogu, jak to widzimy w modlitwie Jezusa, to modlitwa pogrążona w ciemnościach grzechu, w niewierze w miłość stała się, jak to jest w różnych formach pogaństwa, kupowaniem poprzez ofiary – składane niekiedy nawet z ludzi – boskiej przychylności i potokiem słów służących przekonywaniu bóstw, by okazały się miłosierne. Z chrześcijańskiego punktu widzenia to sprzeczność i tragiczne nieporozumienie. Jaki ma bowiem sens przekonywanie miłości, i to miłości absolutnej, by była miłością? Na dodatek przekonywanie poprzez okrucieństwo w stosunku do samego siebie i innych. Oczywiście i modlitwy religii niechrześcijańskich mogą być niezwykle piękne, wyrażając zgnębionego lub zachwyconego ducha człowieka. Bywają wśród nich niewątpliwe perły ludzkiej myśli i tęsknoty za Bogiem. Bardziej jednak są pragnieniem wiary niż samą wiarą.

Bóg od początku swego objawienia uczy człowieka właściwej modlitwy, odpowiadającej Jego naturze. Tej właśnie modlitwy, która w pełni ukaże się w Jego Synu, Jezusie Chrystusie. Modlitwa chrześcijańska nie jest dziełem człowieka, lecz darem Boga. To bodaj najbardziej charakterystyczna jej cecha. Modlitwa, wołanie Ducha Świętego w nas, staje się możliwa tylko dzięki Jezusowi i Jego słowu. Bez Jezusa i Jego Ducha nie można modlić się po chrześcijańsku. Bez tego Ducha człowiek pozostaje zawsze więźniem złotej klatki ludzkiego piękna albo niewolnikiem nieprzeniknionych ciemności. Przyczyna tego jest bardzo prosta: miłość Boga – Bóg sam jako miłość – która jest tchnieniem modlitwy chrześcijańskiej, nie daje się wykoncypować ani odkryć. Jest tak niezwykła, po ludzku tak niemożliwa, że może być tylko objawiona. W modlitwie, podobnie jak we wszystkich innych dziedzinach chrześcijaństwa, inicjatywa należy do Boga. Także do modlitwy odnoszą się słowa Pana: Beze Mnie nic nie możecie uczynić (J 15, 5). Owszem, wiele możemy uczynić bez Jezusa, ale w ostatecznym rozrachunku zawsze okaże się to nicością.

Wymownym obrazem tej nieustannie powracającej nicości i pustki w modlitwie jest samarytańska kobieta, która przychodzi po wodę ze studni Jakubowej (por. J 4, 1-26). Przychodzi, czerpie wodę, wraca do siebie, ale ciągle musi powracać. Dzban, który dopiero co był pełny, za chwilę znów okazuje się pusty. To metafora modlitwy niechrześcijańskiej, która jest ciągłym żebraniem o łaskawość Boga. Jej istotą – powtórzmy raz jeszcze – jest ciemność oraz nieznajomość Boga i Jego natury, czyli miłości. I to miłości miłosiernej, której istota polega na tym, że kocha grzesznika – swego wroga. W istocie bowiem grzesznik jest wrogiem Boga, gdyż niszczy życie Boże w sobie, w innych i w Kościele. Ta wrogość grzeszników wobec Boga najpełniej objawiła się w krzyżu Jezusa, na którą Bóg odpowiedział właśnie miłosierdziem.

Sakrament miłosierdzia

W drugą niedzielę wielkanocną, od czasu kanonizacji św. Siostry Faustyny zwaną Niedzielą Miłosierdzia Bożego, Kościół czyta Ewangelię o ustanowieniu sakramentu pokuty, czy jak niektórzy go nazywają – sakramentu miłosierdzia. W historii Kościoła sakrament ten bardzo długo torował sobie drogę. Dopiero około stu lat po śmierci i zmartwychwstaniu Pana zaczęto w Kościele jego praktykowanie, zresztą bardzo ostrożne. Duch Święty musiał się wiele natrudzić, aby Kościół wreszcie odsłonił w pełni ten skarb, który zmartwychwstały Chrystus mu powierzył. Potrzeba było bardzo wiele modlitwy i natchnień Ducha Świętego, aby to, co dziś jest dla nas oczywiste, stało się zwyczajną praktyką Kościoła.

Niezwykle trudno jest uwierzyć w miłosierdzie Boże. Owszem, w teorii przyjmujemy je z łatwością, ale w konfrontacji z naszą grzesznością czy z grzesznością innych, zwłaszcza taką, która nas bardzo dotyka, poniża i niszczy, pojawiają się trudności, zdaje się, nie do przezwyciężenia. Przyjęcie miłości Boga do grzesznika we własnym życiu to zawsze wielkie zwycięstwo. By nie odrzucić tej miłości, trzeba najpierw odkryć w sobie grzesznika, nieprzyjaciela Boga i w gruncie rzeczy także siebie samego. Nie jest to możliwe bez prawdziwej modlitwy chrześcijańskiej, która – jako się rzekło – jest darem Boga i działaniem w nas Ducha Świętego. Wszyscy przystąpiliśmy kiedyś do pierwszej spowiedzi. Potem przystępowaliśmy do sakramentu pojednania dziesiątki, a starsi i pobożniejsi może i setki razy. Ciągle jednak do niego dorastamy, ciągle jesteśmy w drodze, odkrywając dzięki łasce Bożej własną grzeszność i Boże miłosierdzie, którego narzędziem i objawieniem jest spowiedź. Bóg bardzo delikatnie odsłania nam naszą grzeszność, aby nas nie zniszczyć. Gdyby bowiem Pan ukazał nam całą prawdę o naszej grzeszności, załamalibyśmy się. Stąd też dawkuje ją nam w swym miłosierdziu w tej mierze, w jakiej jesteśmy w stanie przyjąć Jego miłosierdzie. Bóg nigdy nie wpędza człowieka w beznadziejne i niszczące poczucie winy. To ostatnie jest zawsze dziełem złego ducha, którego Pismo Święte nie bez przyczyny nazywa oskarżycielem (por. Ap 12, 10).

Tak naprawdę owo objawianie się natury Boga, którą jest Miłość miłosierna, w konkrecie życia każdego z nas, to główny nurt życia chrześcijańskiego. Raz dokonało się to w historii zbawienia, ale musi się powtórzyć w życiu każdego z nas. Służy temu rozwijana w różnych charyzmatach praktyka życia chrześcijańskiego. Jednak rolę szczególną pełnią tu modlitwa osobista i sakrament pokuty.

Modlitwa słowem Bożym

Wytrwała, osobista modlitwa, która żywi się na co dzień słowem Bożym, służy poznawaniu siebie i Boga. Słowo Boże, zarówno to czytane osobiście, jak i to głoszone przez Kościół, jest tu niezastąpione. Chroni bowiem przed uleganiem religijnym iluzjom oraz koryguje nasze wyobrażenia o sobie samych i Bogu. Daje także klucz do interpretacji faktów naszego życia. Bóg bowiem tak, jak działał w Starym i Nowym Testamencie, działa również i w naszym życiu. Ojcowie Kościoła do tego stopnia byli przekonani o ważności modlitwy słowem Bożym w życiu chrześcijanina, że niektórzy z nich uważali za niewłaściwe używanie innych modlitw. Św. Cyprian, biskup Kartaginy i męczennik żyjący w III wieku, pisząc o modlitwie Pańskiej, kieruje do swoich wiernych słowa niezwykłej mocy, brzmiące niemal jak zakaz innych modlitw niż modlitwa słowem Bożym, której sercem jest Ojcze nasz. W jego traktacie De oratione Dominica czytamy: „Otrzymawszy Ducha i prawdę przez Jego [Jezusa] uświęcenie, dzięki otrzymanej od Niego nauce oddajemy Bogu cześć w Duchu i w prawdzie. Jaka zaś modlitwa może być bardziej duchowa od tej, którą przekazał nam Chrystus, przez którego także Duch Święty został nam posłany? Jaka modlitwa skierowana do Ojca może być bliższa prawdy niż ta, którą Syn będący prawdą wypowiedział własnymi ustami? Dlatego gdybyśmy się modlili inaczej, niż On nauczył, popełnilibyśmy błąd, a nawet grzech. Sam Chrystus zwrócił na to uwagę, mówiąc: «Odrzucacie nakaz Boga, aby ustanowić własną tradycję» (por. Mt 15, 6)” (Św. Cyprian, De oratione Dominica, 2).

Dla Ojców, którzy sami, jak św. Cyprian, wywodzili się z pogaństwa i konfrontowali się z nim na co dzień, różnica pomiędzy modlitwą chrześcijańską a pogańską była aż nadto jasna. Dostrzegali też bardzo duże niebezpieczeństwo popadnięcia w pogański sposób myślenia i modlitwy. Dlatego w swych zaleceniach byli tak radykalni. W późniejszych czasach wrażliwość i radykalizm zaleceń osłabły, a może nawet i zanikły. Dziś w czasach narastającego neopogaństwa znów musimy do nich wracać. W modlitwie chrześcijańskiej bowiem nie chodzi o relację z Bogiem w ogóle, ale o relację z Bogiem prawdziwym – Ojcem, Synem i Duchem Świętym, czyli z Bogiem, który jest Miłością stwarzającą, zbawiającą i uświęcającą.

Prawdziwa modlitwa chrześcijańska ze swej natury prowadzi do spotkania z Bogiem kochającym grzesznika, co w sposób niejako naturalny rodzi potrzebę postawienia nad tym procesem poznawania Boga i siebie pieczęci sakramentu. Spowiedź jest w tym procesie pieczęcią, którą Bóg daje przez Kościół, aby go wydobyć z ludzkiego subiektywizmu i uczynić faktem obiektywnym, już nie tylko zamkniętym w sercu, ale poświadczonym i uwierzytelnionym przez Kościół. To obiektywny, widzialny znak łaski czyli miłości Boga, która toruje sobie drogę w sposób szczególny przez modlitwę. Kościół może, oczywiście, komuś grzechy zatrzymać, co oznacza, że proces ten był urojony, bo i to możliwe.

Obecny kryzys spowiedzi, z jakim mamy do czynienia na zachodzie Europy, jest w istocie kryzysem modlitwy chrześcijańskiej, która prowadzi w samo centrum cierpienia. Idzie pod krzyż Jezusa umierającego za ludzkie grzechy, aby tam usłyszeć słowa Jezusowej modlitwy: Ojcze, przebacz im, bo nie wiedzą, co czynią (Łk 23, 34). W tym krótkim wezwaniu tkwi niezwykła moc. Oto miłość miłosierna zwraca się do miłości miłosiernej, nie po to przecież, by ją przekonywać, by była sobą, ale po to, aby relację miłości Syna do Ojca i relację miłości Boga do człowieka objawić w stopniu najwyższym z możliwych.

Święci, ludzie wielkiej modlitwy, nosili w sobie przekonanie o swojej ogromnej grzeszności i bardzo często się spowiadali. Jednym z największych cudów chrześcijaństwa, obok miłości nieprzyjaciół, jest bowiem świadomość bycia grzesznikiem ukochanym przez Boga. To źródło radości, której prawdziwemu chrześcijaninowi nikt nie odbierze. Dlatego też u świętych świadomość własnej grzeszności nie tylko nie mąciła radości, ale była jej podstawą.

Oczywiście, spowiedź jest konieczna tylko wtedy, kiedy ktoś popełni grzech ciężki. Grzechy lekkie gładzi także Eucharystia. Kościół jednak, i to od wieków, zachęca swe dzieci do częstej spowiedzi. Co więcej, nakazuje, by przynajmniej raz w roku przystąpić do sakramentu pojednania, nawet jeśli nie popełniło się grzechu ciężkiego. Dlaczego? Właśnie po to, by podtrzymywać w wiernych proces coraz głębszego odkrywania w swym życiu miłosiernej miłości Boga, ponieważ tak naprawdę to dzięki niej jesteśmy chrześcijanami. Dzięki niej sami powoli uczymy się miłości miłosiernej. Uczymy się wypełniania nowego przykazania, po którym inni poznają, że jesteśmy uczniami Jezusa (por. J 13, 35). Bez tej miłości – tak jak On nas umiłował – niemożliwa staje się misja Kościoła w świecie. Kościół jest światu potrzebny tylko ze względu na tę miłość.

tekst: Stanisław Łucarz SJ