Mówi się dzisiaj dużo o kryzysie sakramentu pokuty, co najczęściej oznacza, że wierni bardzo niechętnie przystępują do kratek konfesjonału. Kiedy jednak patrzę na dwutysiącletnią historię sakramentu pojednania, to zastanawiam się, czy rzeczywiście obecny czas jest – w porównaniu z minionymi wiekami – czasem szczególnego kryzysu spowiedzi?
I dochodzę do wniosku, że nigdy tak naprawdę nie było lepiej, a często bywało znacznie gorzej. Problem tkwi chyba w tym, że prawie każdemu pokoleniu wydaje się, że żyje w wyjątkowo trudnych, niespokojnych i naznaczonych upadkiem wartości czasach. Ci, którzy upierają się jednak przy tezie o współczesnym kryzysie spowiedzi, wskazują na jedną z przyczyn tegoż kryzysu, a mianowicie na zanik poczucia grzechu. Czy jednak rzeczywiście – w przeciwieństwie do naszych przodków – czujemy się bezgrzeszni?
Bezdroża orędzia grzechu
Jeśli mówimy o zaniku poczucia grzechu, to trzeba najpierw wspomnieć o nadużywaniu prawdy o ciemnej stronie ludzkiego życia. Przesada w ujmowaniu rzeczywistości grzechu sięga pism św. Augustyna, który – choć niewątpliwie był teologicznym geniuszem, a w dodatku został ogłoszony świętym – to w niektórych kwestiach negatywnie naznaczył całe wieki chrześcijaństwa. Przesadny pesymizm, co do naturalnych zdolności człowieka, demonizowanie sfery seksualnej i wyolbrzymianie wagi grzechów jej dotyczących, czy też różnego rodzaju teorie, głoszące zbawienie nielicznych, a potępienie wielu – to dziedzictwo między innymi właśnie św. Augustyna i jego uczniów. Biskup Hippony postrzegał ludzkość jako masę potępionych (massa damnata), spośród których jedynie mała garstka zdoła się, dzięki łasce Bożej, uratować. Ten pogląd w różnych wersjach przeważał w Kościele aż do XIX wieku. Św. Bonawentura twierdził na przykład, że jest więcej odrzuconych niż zbawionych, aby było jasne, że zbawienie możliwe jest dzięki szczególnej łasce, podczas gdy potępienie jest wynikiem zwykłej sprawiedliwości. Św. Ludwik Maria Grignion de Montfort głosił natomiast – w oparciu o opinie pewnych świętych – że zbawiony zostanie zaledwie jeden człowiek na dziesięć tysięcy.
Ta tragiczna sytuacja ludzkości jest – zdaniem św. Augustyna – owocem grzechu pierworodnego, w wyniku którego w człowieku nie pozostało prawie żadne dobro, a zaczęły wypełniać go przeciwne Bogu złe skłonności. Wśród nich na pierwszy plan wysuwa się pożądanie seksualne. Przekazywanie grzechu pierworodnego dziecku, św. Augustyn łączy z fizycznym aktem płciowym rodziców, a szczególnie z towarzyszącymi temu aktowi cielesnymi emocjami. Tego rodzaju teorie zaowocowały podejrzliwością u wielu ludzi Kościoła co do seksualności człowieka. Grzechy dotyczące tej materii do dziś – nie wiedzieć czemu – uważane są za szczególnie ciężkie.
Ten pesymistyczny obraz człowieka wiązał się z postrzeganiem Boga jako groźnego i wymagającego sędziego. Figura wręcz bezlitosnego Boga znajdowała swój szczególny wyraz w rozumieniu sensu ofiary Chrystusa. Kaznodzieje – opisując relację Boga Ojca do ukrzyżowanego Jezusa – prześcigali się w szokowaniu słuchaczy. Jeden z nich, podczas słynnych konferencji wielkopostnych, głoszonych w Paryżu w katedrze Notre-Dame, wołał: „Bóg widzi w Nim [Jezusie] żywy grzech […]. Jego święte ciało staje się, w zamian za nas, przedmiotem przeklętym […]. Wobec Niego sprawiedliwość Boża zapomina o wulgarnym stadzie ludzi i widzi tylko to dziwne i monstrualne zjawisko, na którym sobie czyni zadość. Oszczędź Go, oszczędź Go, Panie, to przecież, Twój Syn. – Nie, nie, to jest grzech. Trzeba, by był ukarany”. Kaznodziejom pomagali profesorowie teologii. Wykładowaca dogmatyki w jednym z francuskich seminarów duchownych, Jean Corne, tak oto interpretował opuszczenie Jezusa na krzyżu: „Jezus jawi się w oczach swego Ojca jako powszechny grzesznik, jako żywy grzech, jako byt przeklęty. […] Bóg już nie widzi w Nim swego ukochanego Syna, ale ofiarę za grzech, grzesznika wszystkich czasów i wszystkich miejsc, na którym zaciąży cała surowość Bożej sprawiedliwości. […] Było to uderzenie ostateczne. Bóg wyładowując swój gniew i swoją sprawiedliwość jest całkowicie usatysfakcjonowany. Jezus może umrzeć”. Przez całe wieki w kazaniach rzadko mówiono o Bożym miłosierdziu. Uważano, że bardziej skuteczne jest straszenie karą wiecznego potępienia.
Powyższy obraz Boga i człowieka nie mógł nie mieć poważnego wpływu na rozumienie i praktykę sakramentu pokuty. Do nie tak dalekiej przeszłości należą katechetki, które – chcąc dobrze przygotować dzieci do pierwszej spowiedzi – opowiadały o człowieku, który dał z zaświatów znak, iż został potępiony, gdyż jako dziecko nie wyznał podczas pierwszej spowiedzi jednego grzechu. Sakrament pokuty stał się w gruncie rzeczy jednym z sakramentów inicjacyjnych, za co krytykują katolików prawosławni. Tradycyjna kolejność sakramentów: chrzest, bierzmowanie, Eucharystia, a potem ewentualnie pokuta, została zaburzona i w praktyce kolejność przeżywania sakramentalnej rzeczywistości mamy następującą: chrzest, pokuta, Eucharystia, bierzmowanie. W tej perspektywie małe dzieci okazują się być niegodne Eucharystii dopóki w sakramencie pokuty nie pojednają się z Bogiem i Kościołem. Co więcej, sakrament ten niejednokrotnie narzucany jest pierwszokomunijnym dzieciom dwukrotnie: np. trzy tygodnie przed komunią, a potem tuż przed nią, aby mieć pewność, że dziecię będzie całkowicie „czyste”. Całe pokolenia wychowywane były w taki sposób, że zaczęto uważać spowiedź za wstępny, konieczny warunek przystąpienia do komunii św., jak gdyby Eucharystia była nagrodą za nieskazitelność, która możliwa jest jedynie zaraz po spowiedzi. Do dziś nie brak wiernych (szczególnie mężczyzn), którzy raz albo dwa razy do roku przystępują w ostatnim momencie do „świątecznej” spowiedzi, aby zaraz potem przyjąć komunię, której kilka dni później czują się już – z bliżej nieokreślonych powodów – niegodni. Temu sakramentalnemu rytuałowi towarzyszy niejednokrotnie duży lęk, a nawet poczucie upokorzenia.
Bezdroża orędzia bezgrzeszności
Skrajną odpowiedzią na niewątpliwe nadużywanie prawdy o grzechu i winie jest współczesne orędzie bezgrzeszności i bezwiny. Bezgrzeszność głoszona jest paradoksalnie z jednej strony w imię wolności jednostki, z drugiej zaś – na odwrót – w imię jej biologiczno-społecznego spętania. Wszystko wolno, ale nie wszystko przynosi korzyść. Wszystko wolno, ale nie wszystko buduje (1 Kor 10, 23) – to słowa św. Pawła, z którym zgodziłoby się zapewne wielu współczesnych ideologów wolności. Problem w tym, jak rozumieć słowa: nie wszystko przynosi korzyść. Kto ma decydować o tym, co rzeczywiście przynosi korzyść, a co nie? Dziś wielu nie tyle chce mówić o życiu dobrym, którego wyznacznikiem byłaby wierność tzw. obiektywnym wartościom, co raczej o życiu autentycznym, w którym przede wszystkim chodzi o dobre samopoczucie.
Richard Rorty mówi o nowej kulturze, w której główną postacią jest liberalna ironistka: „Ironistkę cały czas niepokoi, że urodziła się w niewłaściwym plemieniu, że nauczono ją grać w niewłaściwą grę językową. Obawia się, że proces uspołecznienia, który dając jej język, uczynił z niej ludzką istotę, być może dał jej niewłaściwy język, a tym samym uczynił z niej niewłaściwą ludzka istotę. Nie potrafi jednak podać kryterium tej niewłaściwości”. Nie potrafi – jak mniema – między innymi dlatego, że nie istnieje coś takiego jak natura ludzka, która mogłaby stanowić obiektywne kryterium tego, co jest właściwe człowiekowi. Istoty ludzkie bowiem tworzą się same i wszystko jest w gruncie rzeczy kwestią kultury. Człowiek nie odnajduje w sobie jakiegoś kryterium dobra i zła, ale jest zdolny do wyobrażenia sobie innej sytuacji niż ta, w której się znajduje. Stąd tak naprawdę nie ma rzeczy „głęboko ludzkich”. Są one jedynie przedmiotem wyobraźni. Człowieczeństwo polega na zdolności powiedzenia: rzeczy mogą wyglądać inaczej, a jeśli mogą wyglądać inaczej, to chcę, aby wyglądały inaczej. W tego rodzaju perspektywie to, co nazywamy grzechem, okazuje się być sprawą wyobraźni i kultury, a zatem ostatecznie czymś zmiennym. Aborcja, eutanazja, klonowanie ludzi, małżeństwa homoseksualne nie tyle są kwestią łamania zasad, co raczej realizacji podpowiadanych przez wyobraźnię możliwości. Jeśli coś można zrobić, to dlaczego by nie zrobić? Pytanie o zasadność jakiegoś postępowania zostaje zastąpione hasłem „dlaczego nie?”.
Inny współczesny myśliciel, John Gray, uważa, że istnieje wiele różnych, pozostających w stosunku do siebie w opozycji, a nawet ze sobą sprzecznych, porządków wartości. Odmienne modele życia, jakie znajdujemy np. w Iliadzie, Nowym Testamencie lub księgach buddyjskich, mogą być równie piękne i mądre. Nie istnieje etyka uniwersalna. Trzeba założyć, że istnieje jakieś minimum wspólnych praw, ale nigdy nie będzie ono ustalone do końca, gdyż to, co nazywamy ludzką naturą, może rozwijać się na wiele różnych, niesprowadzalnych do siebie sposobów. W tej sytuacji mówienie o grzechu byłoby sensowne jedynie w odniesieniu do konkretnego kręgu kulturowego. To, co jest grzechem dla muzułmanina, nie jest nim dla chrześcijanina, i odwrotnie. Nowina o odpuszczeniu grzechów staje się w ten sposób czymś względnym, tak jak względny jest sam grzech. Można szukać odpuszczenia grzechów, ale można zmienić perspektywę, aby grzech przestał być grzechem, a poczucie winy zmieniło się w samozadowolenie.
Inną podstawę współczesnego orędzia bezgrzeszności dają nam nauki podkreślające wielorakie spętanie człowieka, które zwalnia go od odpowiedzialności, bez której z kolei nie ma sensu rozprawiać o grzechu i winie. Różne kierunki psychologii i socjologii starają się tłumaczyć ludzkie zachowania, a szczególnie czynienie zła, mechanizmami, wobec których człowiek jest bezradny. Moralność i poczucie winy byłyby tutaj wtórnym przejawem kontekstu społecznego. Niewątpliwie nie można całkowicie odrzucać koncepcji historycznego charakteru norm moralnych. Kiedyś na przykład niewolnictwo tłumaczono wręcz porządkiem nadanym przez Boga. Dziś świadomość społeczna i eklezjalna jest w tej materii całkowicie inna. Istnieje też coś, co można nazwać grzechem strukturalnym, czyli takim wpływem struktur społecznych na człowieka, który zmusza go do popełniania złych czynów. Nędza materialna niejednokrotnie pociąga za sobą nędzę moralną. Ponadto na przykład zranienia z dzieciństwa mogą w dużej mierze tłumaczyć takie, a nie inne postępowanie osoby dorosłej. Jeśli jednak spętanie człowieka psychologicznymi, społecznymi i biologicznymi uwarunkowaniami podniesie się do rangi fundamentalnej prawdy o człowieku, to tym samym bardzo osłabia się sens mówienia o indywidualnym grzechu i winie.
Obok absolutyzowania wolności jednostki oraz jej spętania, które – choć zdają się nawzajem wykluczać – prowadzą do negacji chrześcijańskiej nauki o grzechu, warto zwrócić uwagę na swego rodzaju przed-osobową koncepcję winy. Zgodnie z nią człowiek, jeśli czuje się winny, to nie wobec drugiej osoby (Boga, innego człowieka), ale wobec „świętego porządku natury”. Tego rodzaju winę stara się zmazać poprzez jakiś symboliczno-magiczny rytuał. Okazuje się, że odejście od wiary w Boga osobowego często wiąże się z powrotem do tego rodzaju praktyk, czego przykładem jest np. ideologiczny ekologizm, podniesiona do rangi religii psychoanaliza, czy też różne new-age`owskie rytuały oczyszczenia.
Uspokojenie sumienia czy nawrócenie?
Chrześcijaństwo pomimo różnych meandrów rozumienia grzechu zawsze podkreślało, że człowiek jest zdolny do udzielenia wolnej odpowiedzi swemu Stwórcy i Zbawicielowi. Ostateczną pozytywną konsekwencją tej ludzkiej odpowiedzialności jest niebo, natomiast jej ostateczną negatywną konsekwencją jest piekło. A zatem to pomiędzy niebem i piekłem rozgrywa się dramat ludzkiej wolności, grzechu i przebaczenia. Tyle że – jak się wydaje – w dzisiejszych czasach te same słowa oznaczają coś nieco innego niż dawniej. Grzech, wina i przebaczenie w mniejszym stopniu dotyczą dziś wertykalnej relacji pomiędzy Bogiem a człowiekiem, a bardziej odnoszą się do relacji międzyludzkich. Rozprawiamy nie tyle o prawie Bożym, co raczej o prawach człowieka. Zniewolenie, dawniej utożsamiane z Bożym gniewem lub szatańskimi zakusami, dziś kojarzone jest raczej z ludzkimi zranieniami i lękami lub niesprawiedliwością struktur społecznych. Ta zmiana opcji jest związana z procesami sekularyzacji i desakralizacji. Ale czy tylko? Być może jest tak, że dzisiaj doświadczenie religijne chce się bardziej wyrażać w aktach sprawiedliwości i miłosierdzia wobec bliźniego niż w aktach skierowanych bezpośrednio do Boga. Prawdą jest, że zło było dawniej postrzegane przede wszystkim jako działanie przeciwko Bogu, dziś natomiast widziane jest głównie w perspektywie spotkania z drugim człowiekiem.
Od czasów św. Augustyna łaska Boża była opisywana przede wszystkim jako rzeczywistość wewnętrzna, która oczyszcza człowieka i uzdalnia go do zbawiennej relacji z Bogiem. W ten sposób nastąpiła zbytnia interioryzacja teologii łaski, a w konsekwencji indywidualizacja rozumienia rzeczywistości grzechu. Grzech jawił się przede wszystkim jako swego rodzaju wewnętrzny brud (najczęściej związany z seksualnością), który uniemożliwia człowiekowi zbliżenie się do Boga. Spowiedź natomiast była i wciąż jest postrzegana jako moment oczyszczenia, przywracającego grzesznikowi dobre samopoczucie w obliczu srogiego Boga. Alfred Cholewiński SJ słusznie zauważa: „We wczesnym średniowieczu w centrum sakramentu [pokuty] zdawała się stać proporcjonalna do grzechu ekspiacja, od późniejszego średniowiecza ogromnie akcentowano wyznanie grzechów, skąd nawet przyszła nazwa «spowiedź». Dzisiaj mówi się o żalu jako najistotniejszej części pokuty. Ten stan rzeczy łatwo jednak może przysłonić prawdziwe serce sakramentu, tak wyraźnie podkreślone w pierwotnym chrześcijaństwie: jest nim nawrócenie”. Spowiedź przeżywana jest najczęściej jako środek oczyszczenia i uspokojenia sumienia, a – niestety – rzadko staje się czynnikiem rzeczywistej przemiany życia. Ktoś, kto często przystępuje do sakramentu pokuty w celu formalistycznie traktowanego oczyszczenia, a nie daje żadnych znaków nawrócenia, nie tylko nie jest przekonującym świadkiem wartości życia sakramentalnego, ale może stanowić powód czyjegoś rozczarowania i zgorszenia. Stąd niekiedy można usłyszeć retoryczne pytanie: „Biega do spowiedzi, do komunii, i co z tego?”.
Nawrócenia związanego ze spowiedzią nie można sprowadzać do jakiegoś „magicznego” przejścia od braku łaski uświęcającej do jej posiadania, jak gdyby chodziło o swego rodzaju święty przedmiot, który się traci lub odzyskuje w wyniku pewnego rytuału. Łaska sakramentalna jest Boską, osobową rzeczywistością, która najpełniej realizuje się w tym, co „pomiędzy” ludźmi, czyli w relacjach miłości i miłosierdzia. Czym staje się regularna spowiedź ze stereotypowych grzechów, jeśli w niczym nie narusza ona utrwalonych, sprzecznych z duchem Ewangelii, postaw wobec bliźnich? Niejednokrotnie dzieje się tak, że bardzo „praktykująca” osoba skupia się na wyimaginowanym modelu doskonałości śledząc wszelkie uchybienia dotyczące np. osobistej modlitwy, a jednocześnie trwa w swoich antypatiach i osądach niszcząc to, co „pomiędzy”. Idea „wewnętrznej” czystości w obliczu Boga przysłania wówczas prawdę o relacjach międzyludzkich. Jedno z najgłębszych wynaturzeń chrześcijańskiej duchowości polega właśnie na rozdzieleniu przykazania miłości Boga i miłości bliźniego.
Potrzeba zatem uwypuklenia zewnętrznego, wyrażającego się w ludzkim „pomiędzy”, wymiaru łaski Bożej. Koncepcja łaski zewnętrznej opiera się na kilku przekonaniach. Po pierwsze, nie można oddzielać sacrum od profanum, czyli historii zbawienia od historii świeckiej. Istnieje bowiem tylko jedna historia, która cała jest pod wpływem Chrystusowej łaski. Po drugie, osobiste doświadczenie łaski wymaga pytania o interpersonalny i społeczny wymiar tej łaski. Po trzecie, prowadzenie życia duchowego w dzisiejszych czasach nie polega na umiejętności uciekania od spraw tego świata, ale na takim zanurzeniu się w świecie, które pozwala na znajdowanie w nim obecności Boga. Konsekwencją takiej koncepcji łaski jest głębsze rozumienie grzechu w jego społecznym i eklezjalnym wymiarze. Tą właśnie drogą poszła soborowa odnowa sakramentu pokuty.
Pojednanie z Bogiem i Kościołem
Spowiedź jest sakramentem pojednania. Ale z kim? Odpowiedź na to – zdawałoby się – proste pytanie nie była taka oczywista. Kiedy w 1922 roku Bartłomiej Xiberta postawił na Uniwersytecie Gregoriańskim w Rzymie tezę, że pogodzenie się z Kościołem jest owocem właściwym i bezpośrednim absolucji sakramentalnej, rozpętała się zażarta dyskusja. Wielu obawiało się, że mówienie o pojednaniu się z Kościołem osłabia perspektywę relacji pomiędzy Bogiem i człowiekiem. W 1966 roku kard. Alfredo Ottaviani pisał: „Niektórzy wolą tłumaczyć sakrament pokuty jako środek pogodzenia z Kościołem, nie wyrażając wystarczająco pogodzenia z samym obrażonym Bogiem”. A zatem w centrum wydarzenia spowiedzi stawiano zagniewanego Boga i skruszonego grzesznika. Podkreślanie wymiaru eklezjalno-społecznego wydawało się podejrzane.
Potrzeba było Soboru Watykańskiego II, aby nauka o społecznym wymiarze grzechu i sakramentalnego pojednania została w pełni przyjęta. W Konstytucji dogmatycznej o Kościele Lumen gentium czytamy: „ci zaś, którzy przystępują do sakramentu pokuty […] dostępują pojednania z Kościołem, któremu grzesząc zadali ranę, a który przyczynia się do ich nawrócenia miłością, przykładem i modlitwą” (KK, 11). We Wprowadzeniu teologicznym i pastoralnym do obrzędów pokuty podkreśla się, że pomiędzy ludźmi istnieją duchowe więzi, które sprawiają, że grzech jednego szkodzi wszystkim, tak jak świętość jednego przynosi wszystkim błogosławieństwo. Aby ten społeczny wymiar grzechu znalazł swoje odzwierciedlenie w sakramencie pokuty, w nowych obrzędach przygotowano obrzęd pojednania wielu penitentów, w którym indywidualna spowiedź i rozgrzeszenie zostały włączone w liturgię Słowa Bożego. Jest to jeden z trzech sposobów sakramentalnej spowiedzi. Dwa pozostałe to znany nam najbardziej obrzęd pojednania poszczególnego penitenta poprzedzony jego indywidualnym przygotowaniem oraz stosowany w wyjątkowych wypadkach obrzęd pojednania z Bogiem wielu penitentów, którzy wyznają grzechy ogólnie i otrzymują absolucję generalną. Ale to właśnie spowiedź wpisana w liturgię pokutną stanowi istotę soborowej odnowy sprawowania sakramentu pokuty. Niestety, nie można stwierdzić, że wskazania Soboru Watykańskiego II w kwestii spowiedzi są wprowadzane w życie. W duszpasterskiej praktyce wciąż dominuje indywidualistyczne traktowanie spowiedzi. Bez wprowadzenia bowiem pokutnych liturgii biblijnych w naszych kościołach cała reforma rytuału pokutnego pozostanie w Polsce tylko na papierze, a jedyna „nowość” będzie polegała na udzielaniu rozgrzeszenia w języku ojczystym. Chodzi o to, abyśmy poprzez wspólne liturgie pokutne uczyli się dostrzegać społeczny wymiar naszych grzechów oraz wspólnotowy i eklezjalny sens naszego pojednania z Bogiem. „Nikt nie jest samotną wyspą” – również w doświadczeniu grzechu, winy i przebaczenia.
W centrum liturgii pokutnej znajduje się głoszenie słowa Bożego. „Proklamowanie Pisma Świętego – pisze Alfred Cholewiński SJ – jest postawieniem człowieka wobec Boga, który wzywa do nawrócenia. Tylko tak jest ono możliwe. Nawrócenie nie jest bowiem czymś, co człowiek sam sobie może zaplanować […]. Możemy się nawrócić tylko wtedy, gdy Bóg nas wzywa do nawrócenia; z Jego wezwaniem związana jest bowiem łaska, która nam je umożliwia”. Wspólne słuchanie słowa Bożego może być tym, co z jednej strony przekona nas o naszym grzechu, z drugiej zaś nie pozwoli nam popaść w neurotyczny lęk przed karzącym Bogiem. Równocześnie da nam ono bodziec do podjęcia dzieła nawrócenia we wspólnocie, czyli w naszych relacjach z innymi. Kiedyś ktoś po spowiedzi odbytej w kontekście liturgii pokutnej powiedział mi, że była to jego pierwsza spowiedź, kiedy nie czuł – nie mającego nic wspólnego z bojaźnią Bożą – strachu. Nie musiał podejmować woluntarystycznych wysiłków, aby wyspowiadać się przed kapłanem; spowiedź była po prostu spontaniczną odpowiedzią na wzywające go do nawrócenia słowo Boże. Ponadto głoszone słowo działa często w taki sposób, że w tym, kto nie zamierzał przystąpić do sakramentu pokuty, pod wpływem słowa Bożego rodzi się pragnienie dobrej spowiedzi. Odpowiedzią na współczesne orędzie bezgrzeszności, jak i na nadużywanie prawdy o grzechu, nie może być zatem moralizatorskie biadolenie lub wzbudzanie poczucia winy, lecz odnowione przepowiadanie słowa Bożego we wspólnocie Kościoła.
Przekonać świat o grzechu…
Jezus poucza nas, że Duch Święty, gdy przyjdzie, przekona świat o grzechu […]. O grzechu – bo nie wierzą we Mnie (J 16, 8-9). Jan Paweł II tak komentuje to zdanie: „Przekonywanie o grzechu, przez posługę przepowiadania apostolskiego rodzącego się Kościoła, zostaje odniesione – pod tchnieniem Ducha Pięćdziesiątnicy – do odkupieńczej mocy Chrystusa ukrzyżowanego i zmartwychwstałego. […] «Przekonywanie» – to wykazywanie zła grzechu, każdego grzechu – w relacji do Krzyża Chrystusa” (DV, 31,32). Jedynie w tej perspektywie człowiek jest w stanie poznać pełny wymiar mysterium iniquitatis i mysterium pietatis, czyli tajemnicy zła i tajemnicy miłosierdzia. A zatem każdy kryzys prawdy o grzechu i Bożym przebaczeniu jest zawsze kryzysem przepowiadania orędzia o śmierci i zmartwychwstaniu Chrystusa. Jeśli przepowiadanie degeneruje się do srogiego moralizowania, to spowiedź staje legalistycznym lub psychologicznym narzędziem uspokajania sumienia. Jeśli zaś przepowiadanie jest swego rodzaju „buonizmem”, czyli przekonywaniem, że człowiek jest zasadniczo dobry, choć czasem – z powodu niezależnych od niego czynników – zdarza mu się popełniać zło, ale dobry Bóg wszystko mu wybaczy, to wówczas tradycyjna spowiedź zanika na rzecz osobistych lub ogólnych obrzędów pokutnych. Troska o sakrament pojednania w Kościele winna być więc troską o kształt przepowiadania chrześcijańskiego kerygmatu, czyli nowiny o Krzyżu i zmartwychwstaniu Jezusa z Nazaretu. To właśnie poprzez głupstwo głoszenia słowa Bożego Duch Święty może przekonać nas o grzechu, a zarazem o możliwości radykalnego nawrócenia.
Dariusz Kowalczyk SJ