Świadectwo Natalii wyciska łzy, ale budzi także nadzieję. To chyba najbardziej poruszająca „opowieść wigilijna”, jaką w tym roku przeczytasz. Założona niedawno w Polsce Jezuicka Służba Uchodźcom robi co może, by uciekającym przed wojną pomóc zorganizować sobie w Polsce bezpieczne życie.
Uciekliśmy z Mariupola
Bardzo nie życzę nikomu tego co my przeszliśmy. Wojna zostaje w człowieku. Tutaj w Polsce mamy wspaniałe mieszkanie, niedaleko poligonu. Wczoraj stałam na przystanku i słyszałam tam strzały. Dostałam ataku paniki. Serce zaczęło mi walić. Wiedziałam, że to tylko szkolenia, ale w Mariupolu były cały czas strzały. Nasze miasto zostało zniszczone razem z ludźmi. Tylko nieliczni przeżyli. Kiedy siedzisz i nie masz gdzie się schować…; albo masz gdzie się schować, ale nie możesz zostawić niedołężnej mamy…; widzisz, że wokół okna latają. Wybuchy i panika. A ty nie możesz nic z tym zrobić. Mam nadzieję, że nikt nie będzie przeżywać tego, co ja przeżyłam.
Chcę wam opowiedzieć moją historię
Pochodzę z Mariupola, tam wszyscy mówili po rosyjsku. Razem z dziećmi i mężem mieszkaliśmy u moich rodziców. Ja jestem medykiem i pracowałam na stacji krwiodawstwa, w laboratorium.
Mąż pracował jako elektryk. Mamy łącznie trójkę dzieci. Starsza córka, Maria, ma 23 lata, ukończyła uniwersytet w Mariupolu, ale nie poszła na magisterkę, bo wybuchła wojna. Syn uczył się w Chersoniu, ale też nie dostał dyplomu, bo uciekliśmy z Ukrainy. Młodszy syn ma 14 lat i teraz poszedł do szkoły w Polsce.
Gdy wybuchła wojna to medycy byli ciągle potrzebni. Pracowałam więc jak długo to było możliwe, do 2 marca.
Piwnice i ogniska
Kiedy rozpoczął się ostrzał miasta musieliśmy schronić się w piwnicy. Siedzieliśmy tam z rodziną przez miesiąc. Nie było prądu, ogrzewania, wody, zasięgu komórkowego, ani gazu.
Od 2 marca do 25 marca były już poważne ostrzały. Wychodziliśmy tylko zrobić jakieś jedzenie, wziąć trochę wody, ale to pod ciągłym ostrzałem. Gotowaliśmy na ognisku przy naszym domu, ryzykując własnym życiem. Musieliśmy nakarmić dzieci, dwa razy dziennie im coś gotowaliśmy. Najpierw jadły dzieci, a potem my. Przez dwa tygodnie nie było chleba. Jedliśmy jakieś zapasy. Ktoś przyniósł masło, ktoś jakieś inne produkty.
Wywózki do Rosji
Około 20 marca zaczęły pojawiać się autobusy do ewakuacji. Wywozili ludzi do Rosji. Córka z chłopakiem i starszy syn przez Rosję pojechali do Polski. Nie wiedziałam co się u nich dzieje, bo zasięg był tylko w niektórych wysokich budynkach w mieście. Nie dzwoniłam, jedynie pisałam smsy, w naszym szpitalu na 8 piętrze.
Zaczęli wywozić pierwsze grupy ludzi od 20 do 25 marca. Spod szpitala wyjeżdżały duże autobusy. Były bardzo duże kolejki, więc ludzie się zapisywali na transport. W każdym autobusie mieściło się ok. 70 osób.
Ja nie mogłam wyjechać, bo moja mama nie jest w stanie się poruszać. Po prostu stałam i żegnałam się z ludźmi.
Okna bez szyb
Moją mamę przenieśliśmy wtedy z piwnicy do mieszkania naszych przyjaciół. Oni mieli jeszcze szyby w oknach. Ale było niesamowicie zimno. Wnieśliśmy mamę na piąte piętro. Było bardzo ciężko. W duszy się spodziewałam, że mama nie przeżyje tego zimna. Już nic nie mówię o tym, że nie było jedzenia, wody i innych rzeczy.
Ciepłe łóżko
Zaczęłam szukać innego sposobu, by wydostać się z miasta. Mieliśmy samochód, ale nie było paliwa. Pomógł nam ksiądz z naszej cerkwii, który organizował pomoc.
Syn przez przyjaciół z całego świata załatwił nam miejsce w letniskowym domku obok Mariupola. Przyjęli nas dobrzy ludzie, ale pod warunkiem, że wywieziemy jeszcze ich dziadka i babcię. Zabraliśmy moją mamę i syna. I 24 marca wyjechaliśmy.
Tam było ciepło, można było umyć ręce, położyć się na ciepłym łóżku, czy przygotować jedzenie na kuchence, a już nie na ognisku.
Jeśli to przeczyta, ktokolwiek, kto nam pomógł, to niech wie, że jesteśmy niesamowicie wdzięczni. Gościli nas przez pięć miesięcy bezpłatnie. Wszystkich było około 30 osób.
Wtedy ludzie zaczęli wracać do życia w Mariupolu. Choć my nie mieliśmy do czego wracać. Nasze mieszkanie kupione 2 lata temu było zrujnowane.
Kolejka
Powiedzieli żebyśmy wyjechali 27 lipca, i żeby zabrać wszystkie cenne rzeczy. Rzeczy zabraliśmy, ale nie mieliśmy czym jechać. Więc byliśmy w stanie wyruszyć dopiero w sierpniu.
Jechaliśmy tydzień. Najcięższy był moment na granicy Rosja – Estonia. Czekaliśmy na niej dwa dni. Czekało tam wiele osób, z dziećmi i starszymi ludźmi. Gdy przeszliśmy granicę Rosji, to na Estońskiej czekaliśmy już jedynie 30 minut. Nie było nawet żadnej kontroli naszych rzeczy.
Do Polski
Spotkaliśmy się z synem, który był na Łotwie, bo tam się przeniosła akademia chersońska i on tam kontynuował swoje studia. Pół roku się z nim nie widziałam. Dwa dni mieszkaliśmy w hostelu i pojechaliśmy dalej, do Warszawy.
Córka z chłopakiem chodzili na kursy języka polskiego zorganizowany przez JRS Poland. Bardzo im się spodobała nauczycielka i chwalili atmosferę w grupie. Zapisali również mnie na ten kurs. Przyszłam tutaj z radością. Jestem bardzo wdzięczna za tę pomoc.
Na ten moment wszystko jest dobrze, mamy mieszkanie. Właściciele dostają pieniądze od państwa, więc nie płacimy. Jest szansa, żeby nauczyć się polskiego, znaleźć prace, może zgodną z kwalifikacjami. Syn poszedł do szkoły, uczy się języka polskiego. Bardzo dziękuję, że robicie te rzeczy.
Marzenia
Gdy myślę o przyszłości to marzę tylko, żeby dzieci znalazły swoje miejsce w tym świecie, żeby miały pracę. Aby syn skończył studia, żeby córka znalazła stabilną prace, żeby młodszy syn skończył szkołę i dostał świadectwo. Żeby nasza rodzina była razem. Żeby nie było wojny.
Natalia
Spisał Paweł Kowalski SJ