Mówi się, że modlitwa to stanięcie w „prawdzie”. Jednak – jak to z prawdą bywa – nie zawsze jest wygodna. A to ma być prawda, cała prawda i tylko prawda. Bez retuszu, bez duchowych filtrów.

Faryzeusz z przypowieści z Ewangelii czytanej w ostatnią niedzielę niewątpliwie mówił prawdę (Łk 18, 9–14). Pościł, płacił dziesięcinę, żył porządnie. Był bogaty w zasługi. Gdyby dziś prowadził media społecznościowe, zapewne miałby sporo obserwujących. Problem w tym, że on nie modlił się – on składał Bogu sprawozdanie z osiągnięć. Zamiast rozmowy – autoprezentacja: „Boże, dziękuję Ci, że nie jestem jak inni ludzie”. Tymczasem pamiętając o jednym, nie można zapominać, że modlitwa w sensie biblijnym wykracza poza chłodny legalizm.

Nie można mu odmówić wysokiego mniemania o sobie. Gorzej, że jego poczucie wartości było budowane na cudzym upadku. Bo żeby być „lepszym”, trzeba mieć kogoś „gorszego”. I tu zaczyna się dramat, który trwa do dziś – subtelny, ale toksyczny: duchowa rywalizacja podszyta podejrzliwością.

My, współcześni, może nie modlimy się tak głośno i wylewnie jak faryzeusz, ale podejrzenia mamy w zanadrzu. Kiedy ktoś jest zbyt pobożny – pewnie hipokryta. Kiedy ktoś pomaga – pewnie się lansuje. Kiedy ktoś milczy – coś ukrywa. Podejrzliwość stała się stylem myślenia a w konsekwencji i życia.

Jest w tym ziarno prawdy: rzeczywiście, niektóre „cnoty” bywają maską. Bywa, że hojność kryje strach, a pokora – kompleksy. Jednak jeśli podejrzenie staje się naszym jedynym narzędziem, to zaczynamy widzieć świat jak lustro, w którym odbija się tylko nasza własna nieufność.

I wtedy można się poczuć „inteligentnym” – bo „nie daję się nabrać”. Jeśli jednak z tej inteligentnej nieufności wypłuczemy wiarę w prawdziwe dobro, to zostaniemy jak ów faryzeusz: poprawni, ale samotni w swojej wyższości pozbawieni radości.

Jezus nie proponuje podejrzliwości. Proponuje coś znacznie trudniejszego: „Miłujcie waszych nieprzyjaciół”. Kochaj swoje przeciwieństwo. Nie po to, żeby udowodnić mu, że się myli, ale żeby zrozumieć, co on ci o tobie samym mówi. Bo czasem to, co mnie w kimś drażni, dotyka tego, czego nie chcę zobaczyć w sobie. Kiedy wcielam w życie przykazanie Pana, nie tylko ofiaruję coś bezcennego „nieprzyjacielowi”, ale wyświadczam wielką przysługę sobie. Staję w prawdzie.

Wtedy, zamiast krytyki może się narodzić współczucie. Zamiast podejrzenia – wdzięczność. A zamiast faryzejskiego porównywania, może w końcu zabrzmi ta jedna, szczera modlitwa:
„Boże, miej litość dla mnie, grzesznika”. Matka wszystkich modlitw.

To jest dopiero godzina prawdy, tylko prawdy i całej prawdy.

o. Henryk Droździel SJ
Warszawa, 27.10.2025