Co jakiś czas miewam okresy, w których zdecydowanie brakuje mi doby. Ostatnie dni upłynęły mi pod znakiem studiów (które mimo wszystko trochę mnie zaskoczyły swoją intensywnością i czasochłonnością) i deadlinów w projektach, w które jestem zaangażowany, przerywanych walką o spędzenie przynajmniej paru chwil ze współbraćmi. Kiedy brakowało mi czasu, żeby się przygotować do zajęć, podkradałem go z czasu, który miałem zarezerwowany na dłuższą modlitwę. Jeśli takie dni są wyjątkami od reguły – nie ma problemu, Msza, rachunek sumienia i krótkie momenty uświadomienia sobie obecności Pana Boga w ciągu dnia, stanowią minimum, które spokojnie pozwalają „utrzymać się przy życiu (duchowym)”. Ale na dłuższą metę, chyba byłoby ciężko tak funkcjonować.
Kiedy zastanowiłem się nad tym głębiej, zauważyłem, że działałem zgodnie z mechanizmem, przed którym między wierszami przestrzegał Pan Jezus:
Lecz mówię wam, przyjaciołom moim: Nie bójcie się tych, którzy zabijają ciało, a potem nic więcej uczynić nie mogą. Pokażę wam, kogo się macie obawiać: bójcie się Tego, który po zabiciu ma moc wtrącić do piekła. Tak, mówię wam: Tego się bójcie! Czyż nie sprzedają pięciu wróbli za dwa asy? A przecież żaden z nich nie jest zapomniany w oczach Bożych. U was zaś nawet włosy na głowie wszystkie są policzone. Nie bójcie się: jesteście ważniejsi niż wiele wróbli (Łk 12,4-7)
Idąc jeszcze bardziej wgłąb można powiedzieć, że okradanie samego siebie z czasu zarezerwowanego na bycie sam na sam z Bogiem, na rzecz pracy, jest próbą zbawiania się własnym wysiłkiem, własnymi siłami, na własną rękę.
A czasami wystarczy po prostu zaufać.