fot. Nasze Sprawy

fot. Nasze Sprawy

Moim poprzednikiem odbywającym próbę probacyjną w diecezji Fairbanks na Alasce był Andrzej Kowalko SJ, mniej więcej 20 lat temu. Bywa wciąż wspominany przez pracujących tu amerykańskich jezuitów. Właściwie to przywoływany jest jeden drobny detal, który nie przypadł mu do gustu w czasie jego pobytu na Alasce, ale o szczegóły wypada zapytać Andrzeja. Jak więc wygląda życie jezuity na Alasce?

Obszar diecezji jest ponad trzykrotnie większy od obszaru Polski. Na tym terenie zamieszkuje ok. dwadzieścia tysięcy katolików w czterdziestu sześciu parafiach. Posługę duszpasterską sprawuje tu dwudziestu trzech księży, w tym sześcioro amerykańskich jezuitów i jeden polski ksiądz, pochodzący z archidiecezji białostockiej. W diecezji zdecydowaną większość stanowią wioski liczące mniej niż tysiąc mieszkańców. Nie mają one drogowych połączeń z pozostałą częścią Alaski. Można do nich przylecieć samolotem, w zimie dojechać skuterem śnieżnym po zamarzniętej rzece, w lecie przypłynąć łódką. Dopiero parę lat temu bieżąca woda i kanalizacja zadomowiły się w budynkach, przypominających różnorakie wersje wozu Drzymały (współczesne igloo), pojawiły się też telefony komórkowe, a nawet Internet.

Baza w Alakanuk

fot. Nasze Sprawy

Parafia św. Ignacego Loyoli SJ w Alakanuk (fot. Nasze Sprawy)

Moją bazą przez trzy miesiące jest miejscowość Alakanuk, oddalona dwadzieścia kilometrów od morza Beringa. Parafia św. Ignacego Loyoli SJ w Alakanuk od lat dziewięćdziesiątych nie ma księdza na stałe, pojawia się on jedynie na parę dni w miesiącu, o ile warunki atmosferyczne na to pozwolą. Ma za to swojego świeckiego administratora (a właściwie to administratorkę i skarbniczkę w jednej osobie), kilku nadzwyczajnych szafarzy Eucharystii, dwóch stałych diakonów, którzy pod nieobecność księdza prowadzą nabożeństwa, katechizują, przygotowują do chrztu i ślubu, głoszą niedzielne kazania. Wszystko to odbywa się pod czujnym okiem biskupa Donalda, a właściwie jego prawej ręki s. Katarzyny. W tygodniu codziennie odmawiany jest różaniec, a po nim Msza św., o ile jest ksiądz do dyspozycji. Na jedyną Mszę świętą niedzielną przychodzi mniej więcej pięćdziesiąt osób, a pogrzeby mają większą frekwencję, do dwieście pięćdziesiąt osób.

Śnieżne odejścia

Skoro mowa o pogrzebie, to ciało nieboszczyka przylatuje samolotem w prowizorycznej drewnianej skrzyni, następnie jest transportowane saniami z lotniska (które stanowi jedynie pas startowy z barakiem). W domu zmarłego ubierane jest w czapkę, zimową kurtkę i rękawiczki (odpowiednio do klimatu). Po ułożeniu w trumnie, przez parę dni trwają modlitwy przy zmarłym, potem trumna przewożona zostaje do kościoła na Eucharystię, po której jest okazja, aby każdy z przybyłych mógł osobiście pożegnać zmarłego. Po obrzędach w kościele trumna przewożona jest saniami na cmentarz (w „procesji”, składającej się ze skuterów śnieżnych i quadów), gdzie po ostatnim pożegnaniu zostaje ustawiona na śniegu, w oczekiwaniu na lato, kiedy będzie można ją złożyć w ziemi. Statystyki są przerażające – większość Eskimosów umiera młodo, przed trzydziestym rokiem życia.

Najczęstszą przyczyną zgonów są samobójstwa, zabójstwa, utonięcia oraz zawały serca. W języku lokalnym Yupik nie ma odpowiednika słów „spóźnić się”, każdy pojawia się we właściwym czasie, życie toczy się w spokojnym rytmie, nikt nie krzyczy, ani się nie denerwuje. Nawet muchom się nie śpieszy, latają w zwolnionym tempie, dostosowując się do miejscowych zwyczajów, a wrony już dużo wcześniej zawróciły. Jedyne narzekania, jakie słychać wśród tubylców dotyczą zbyt małej ilości opadów śniegu w tym roku.

Wiesław Faron SJ/ RED.