Pamiętam, gdy jako nastolatek po raz pierwszy oglądałem Władcę Pierścieni: Drużyna Pierścienia (2001). Zachwyciły mnie spektakularne sceny walki – łuk Legolasa, który celnie umieszczał strzały w czołach nadciągających całymi hordami orków.

Kilka lat później, oglądając po raz kolejny ten film, poruszyły mnie relacje między członkami Drużyny Pierścienia – ich wzajemna troska o siebie i poświęcenie życia dla swoich bliskich, rasy i przyszłości świata. Gdy po kilku kolejnych latach oglądałem ponownie ten film, uświadomiłem sobie, jak poważna walka duchowa rozgrywa się w duszy Froda, jak ścierają się w nim siły ciemności i światła, boskie i demoniczne, i jak ostatecznie dzięki czystemu sercu zwycięża samego siebie oraz wszelkie zewnętrzne przeciwności.

Zaskakujące, jak mój odbiór tego samego filmu przez lata się zmieniał. I nie wystarczy powiedzieć, że „za każdym razem poruszyło mnie coś innego”. Bo z biegiem lat poruszało mnie coś głębszego. Od powierzchownego spojrzenia na zewnętrzną walkę, przez relacje międzyludzkie, po najgłębszą relację z samym sobą i Bogiem. Tak naprawdę mój odbiór filmu pokazywał, na jakim poziomie żyję i na jakim poziomie postrzegam rzeczywistość. Zatem, aby znaleźć Boga w filmie, trzeba żyć na głębokim poziomie, tak? Czy jeśli to spełnię, to w każdym filmie znajdę Boga? Postaram się odpowiedzieć na te pytania.

Film i kontemplacja

Zacznijmy od pytania, czy Boga można znaleźć tylko w filmie religijnym. To znaczy w obrazie o tematyce religijnej – filmie biblijnym (Ben Hur, 1959), przedstawiającym Boga (Pasja, 2004), historie świętych (Brat Słońce, siostra Księżyc, 1972) lub osób wierzących (Bóg nie umarł, 2014). Jeśli ktoś twierdzi, że tylko w takich filmach można znaleźć Boga, to z pewnością Go ogranicza. Wierzymy, że Pan jest obecny w całym świecie („Duch przenika wszystko”; 1 Kor 2,10), szczególnie zaś w człowieku („Bóg jest bliżej ciebie niż ty sam siebie” – mówił Mistrz Eckhart), zatem reżyser odsłaniając najgłębsze struktury rzeczywistości, odsłania transcendencję – Boga obecnego w rzeczywistości – i pozwala widzowi dostrzec Niewidzialnego.

Aby lepiej to zrozumieć, odwołajmy się do filozofii. Wielu myślicieli mówiło o różnych poziomach rzeczywistości; już Arystoteles wyróżniał duszę wegetatywną, zmysłową i rozumną. Antoni Jarnuszkiewicz SJ mówi o trzech poziomach przeżywania rzeczywistości: poziomie zmysłowym (poznawanie zmysłami – oglądanie, dotykanie, smakowanie, słuchanie, wąchanie), poziomie apodyktycznym (poznawanie rozumem – rozumowanie racjonalne, na przykład stosowanie się do kodeksu ruchu drogowego) i poziomie metafizycznym (poznawanie sercem tego, co niewidoczne dla oczu)1.

Interesuje nas ten ostatni poziom przeżywania, który polega na kontemplacji rzeczywistości. Chodzi o kontemplację wszelkiego stworzenia. Na przykład stanięcie przed malowniczym jeziorem i niepostrzeganie go wyłącznie jako czegoś, co ma mi służyć (na przykład do rozkręcenia biznesu ze sprzętem wodnym), ale o pozwolenie, by to dzieło natury oddziaływało na mnie swoim pięknem, uspokajało mnie czy zachwyciło sobą. Oczywiście można otworzyć przy nim wypożyczalnię kajaków i łódek, ale chodzi o to, by nie patrzeć na świat wyłącznie pod kątem zawłaszczenia go dla siebie.

Takie samo podejście dotyczy drugiego człowieka. Mogę patrzeć na niego i zastanawiać się jedynie, jak ma posłużyć moim celom i do czego może mi się przydać. Jednak życie na poziomie metafizycznym to spojrzenie na drugiego nieuprzedmiotawiające go, ale dające mu pełną wolność, by był sobą. Takie podejście pozwala mu poczuć się bezpiecznie, otworzyć i spotkać ze mną na równie głębokim poziomie. Drugi człowiek pozwala mi wtedy kochać siebie, bo w moim spojrzeniu nie czuje chęci wykorzystania, ale wolność akceptującą go takim, jakim jest. Podejście kontemplacyjne możemy wreszcie rozciągnąć na osobistą relację z Bogiem – nie tylko robić coś dla Niego, zachowywać moralność czy mówić o Nim, ale całkowicie się przed Nim odsłonić w postawie zaufania, pozwolić Mu wypełnić mnie i działać, jak sam chce. No dobrze, ale jak to się ma do filmu?

Spotkanie z transcendencją

Otóż film to spotkanie – spotkanie dzieła filmowego z widzem. Może ono odbyć się na różnym poziomie. Jakie będzie to spotkanie, zależy od obu stron: od widza i od filmu. Widz może żyć na co dzień na zmysłowym poziomie rzeczywistości, a może na metafizycznym (jak zmieniało się to u mnie na przykładzie Władcy Pierścieni). Odbiorca będzie postrzegał film tak, jak postrzega rzeczywistość. Może zatrzymać się jedynie na filmowej akcji, wydarzeniach, estetyce i powierzchni postaci albo nawet ich psychice, ale może dostrzec coś więcej – Ducha przenikającego wszelkie stworzenie, transcendencję bohaterów, wszechobecną miłość.

Także sam film może dotykać różnych poziomów rzeczywistości. Ponieważ film prezentuje rzeczywistość. Za filmem stoi twórca, który decyduje, na jakim poziomie pozwoli wybrzmieć rzeczywistości w swoim filmie. Zatem twórca może prezentować powierzchnię rzeczywistości (poziom zmysłowy), a przez to zasłaniać transcendencję i uniemożliwiać widzowi spotkanie z nią (na przykład głupkowate komedie dla nastolatków zapoczątkowane przez American Pie, 1999). Może też pozorować transcendencję – jak filmy propagandowe, które w miejsce Boga umieszczają ideologię mającą zapewnić człowiekowi wieczną szczęśliwość (na przykład filmy komunistyczne, a współcześnie filmy i seriale przekonujące, że człowiek osiąga spełnienie dzięki sławie, sukcesowi czy wielości doznań). Wreszcie film może przedstawiać pełną rzeczywistość, czyli sugerować obecność Niewidzialnego w widzialnym świecie, który przedstawia.

Taki film może, ale nie musi mówić wprost o Bogu. Wystarczy, że zostawi dla Niego miejsce, uwzględni duchowość człowieka. Jeśli spotkanie widza z filmem odbywa się na poziomie metafizycznym, to możliwe jest spotkanie Boga w filmie, w którym nie pada słowo „Bóg”. W końcu – jak mówił ks. Józef Tischner – „na tym polega tajemnica wiary ewangelicznej: widzieć Boga tam, gdzie się Go najmniej spodziewamy”. Przykładem jest choćby polski film o zdradzie małżeńskiej – Cham(1979) – niebywale głęboko oddający istotę przebaczenia. Mimo że nie ma w nim mowy o Bogu, to postawa mężczyzny wyraźnie odzwierciedla Chrystusa. Czy słynny czesko-amerykański film krótkometrażowy Most (2003) o ojcu pracującym na kolei i jego ukochanym synku. Mimo braku odniesień do Boga ta historia poruszyła wiele osób bardziej niż filmy religijne i przemówiła również do niewierzących. Warto też wspomnieć o amerykańskim filmie Bella (2006) opowiadającym o kelnerce, która zachodzi w niechcianą ciążę, i o jej koledze z pracy, byłej gwieździe sportu, który przeżył głęboką zmianę w życiu. Ten film stopniowo prowadzi widza z życia na powierzchni rzeczywistości do kontemplacji jej najgłębszego piękna.

Filmowy portret miłości

Inną kategorią są filmy, w których padają słowa o Bogu, ale to nie słowa Go wyrażają. Wybitnym przykładem jest duńskie dzieło Uczta Babette (1987), którego akcja rozgrywa się w XIX wieku w małej pobożnej skandynawskiej wiosce, gdzie panują purytańskie zasady. W imię służby Bogu bohaterowie wyrzekają się wszystkiego, co ziemskie: jakiejkolwiek przyjemności (nawet z jedzenia), piękna, sztuki, śpiewu, tańca, wreszcie samej miłości i ludzkiej bliskości. Choć wiele razy padają odwołania do Boga, to Boga w nich nie ma. Jest On natomiast tam, gdzie większość bohaterów się Go nie spodziewa, czyli w tytułowej uczcie, która staje się doświadczeniem prawdziwej miłości, zadziwiającej swym oddaniem. Reżyser wyprowadza Boga ze Stołu Eucharystycznego do stołu wspólnego życia i łamie podział na sacrum i profanum. Jego tytułowa bohaterka żyje według zalecenia św. Franciszka: „głoście zawsze Ewangelię, a gdyby okazało się to konieczne, także słowami”. W jej wypadku słowa nie były konieczne.

Bo jak w życiu, tak i w filmie, Boga znajdujemy w miłości. Jednak co to znaczy „w miłości”? W naszych czasach słowo to jest wypłukane i rozumiane powierzchownie jako motyle w brzuchu, stan błogości, zakochanie czy po prostu seks (takie rozumienie rozpowszechniło się między innymi właśnie przez płytkie filmy). O prawdziwej miłości mówił Jezus: „Nikt nie ma większej miłości od tej, gdy ktoś życie swoje oddaje za przyjaciół swoich” (J 15,13). Taką miłość przedstawia choćby Misja (1986). Boga ukazuje tutaj życie jezuitów, którzy jako nieliczni Europejczycy patrzą z pełnym szacunkiem na Guarani, południowoamerykańskich autochtonów. Jezuici głoszą im Ewangelię przez cierpliwe okazywanie dobroci i traktowanie ich z najwyższą godnością. Wielu misjonarzy ryzykuje przy tym życie i ostatecznie zostaje zamordowanych przez tubylców, a mimo to kolejni jezuici przybywają do nich z sercem pełnym miłości.

Bardzo łatwo rozpoznać, czy miłość przedstawiona w danym filmie jest prawdziwa, czy to tylko namiastka. Serce żyjące na poziomie miłości od razu to czuje. W razie wątpliwości można porównać ją z miłością Bożą: czy jest cierpliwa? czy nie unosi się gniewem? czy nie szuka swego? czy nie pamięta złego? czy wszystko znosi? (por. Hymn o miłości; 1 Kor 13). „Miłość” prezentowana w wielu mainstreamowych produkcjach nie tyle nie spełnia tych warunków, ile po prostu nie dotyka tego poziomu miłości.

Innym podejściem w przywoływaniu Boga między słowami jest koncentracja nie tyle na tematyce, co na stylu filmu. Odwołania do Boga są tu zazwyczaj bardzo oszczędne, bo sam styl wprowadza po cichu Jego obecność. Możemy wyróżnić styl ascetyczny (tzw. styl transcendentny), na przykład Dziennik wiejskiego proboszcza (1951), Słowo (1955), i styl ekstatyczny, na przykład Cienka czerwona linia (1998), Drzewo życia (2011), Rycerz pucharów (2015).

Bóg w kinie

Boga możemy też oczywiście spotkać w kinie o tematyce religijnej, o którym wspomniałem na początku. W ostatnich latach powstało sporo takich filmów, zarówno za oceanem: Próba ogniowa(2008), Odważni (2011), seria Bóg nie umarł (2014, 2016, 2018), jak i w Polsce: Karolina (2014), Bóg w Krakowie (2016), Dwie korony (2017). Przedstawiają one historie świętych lub działanie Boże we współczesnych czasach. Niestety wiele z nich jest na tak niskim poziomie artystycznym, że nawet osobom wierzącym ciężko na nich wytrwać, o niewierzących nie wspominając. Często znajdziemy w nich naiwny scenariusz, sztuczną grę aktorską czy dużo moralizatorstwa. Wiele ma też dość wąskie spojrzenie na rzeczywistość, dzieląc ją na sacrum i profanum czy ograniczając Boga do miejsc, gdzie jest i gdzie Go nie ma. Jedynym ich plusem jest prezentowanie działania Bożego w życiu ludzi i niewątpliwie dobre intencje twórców.

Na szczęście w ostatnich latach pojawiło się też wiele pozytywnych przykładów kina religijnego. Godnym polecenia filmem jest fenomenalna Przełęcz ocalonych (2016) Mela Gibsona – dramat wojenny oparty na faktach, w którym sanitariusz swoją wiarą i poświęceniem wznosi się ponad panujące zasady wojny i „sprowadza niebo na ziemię”. Zachwyca również tegoroczny Paweł, apostoł Chrystusa (2018), który prezentuje Apostoła Narodów na zaskakująco głębokim poziomie. Obowiązkowy film dla każdego ewangelizatora – pokazuje istotę ewangelizacji głębiej niż bywa ona prezentowana w wielu wspólnotach chrześcijańskich. Wreszcie Maria Magdalena (2018), która pokazuje, jak trudno było samym uczniom wejść na poziom „patrzenia sercem”. Pomijając kwestię, czy faktycznie Maria z Magdali najlepiej pojęła przesłanie Jezusa, jest to niewątpliwie film, który oddaje ducha Ewangelii i może wielu wierzących zaprowadzić na głębię2.

Ten ostatni typ filmów wydaje mi się najsilniejszym połączeniem w przywoływaniu Boga. Można powiedzieć, że stoi na dwóch nogach: kerygmacie i życiu Ewangelią, Objawieniu i miłości. To wyjątkowo przemawiający sposób na wyrażenie Boga w kinie. To pełne wykorzystanie medium, jakim jest kino, do przekazania Dobrej Nowiny. Mamy wtedy do czynienia z filmem, który nie jest kazaniem powtarzanym przez bohaterów, ale wcieleniem tego, do czego kazanie wzywa. A to ma wielką wartość. W końcu „słowa pouczają, a przykłady pociągają”. Wtedy słowo staje się ciałem. Wtedy Ewangelia zostaje ożywiona. Wtedy Słowo żyje.

Przypisy 
1. Szczegółowo opisane w książce: A. Jarnuszkiewicz, Miłość i bycie, Kraków 1994.
2. Polecam oglądać te dwa ostatnie filmy z napisami – polski dubbing całkowicie niszczy ich klimat.