Dzisiaj mija 110 lat od urodzin o. Antoniego Narela SJ zmarłego w 1996 roku misjonarza i wychowawcy. Do dzisiaj jego 70-80 letni ministranci spotykają się w Kaliszu w dzień św. Antoniego, by wspominać najpiękniejsze dni z dzieciństwa.  Prowadzą także stronę internetową o swoim najlepszym wychowawcy. Ojciec Antoni Narel SJ urodził się 17 marca 1909 roku i wstąpił do nowicjatu Towarzystwa Jezusowego w Albertynie, jedynego nowicjatu formującego jezuitów w rycie bizantyjskim i przygotowującego przyszłych misjonarzy na wschodnie rubieże Europy. Ojciec Antoni pozostawił po sobie niepublikowane jeszcze wspomnienia, których fragment umieszczamy:

Pierwszy dzień w nowicjacie (rok 1930)

Jesienią 1930 roku, gdy jeszcze się uczyłem, komisja wojskowa uznała mnie za zdolnego do służby wojskowej. Dylemat prawie tragiczny! Kolega z gimnazjum doradził mi, abym skrył się w klasztorze jezuitów w Albertynie, bo oni poszukują chłopców z tych białoruskich stron do misji wschodniej. Albo wojsko… Ale pożegnałem się z nauką, której pragnąłem całą duszą. Mnisze życie mierziło mnie, bo jeszcze przed wstąpieniem do gimnazjum, pod wpływem brata Kazika, potępiałem księży jako wyzyskiwaczy ludu. Wojska nie lubiłem, bo jego bożyszczem był Piłsudski, którego wprzód uwielbiałem, ale potem znienawidziłem, gdy zdradził socjalizm.

Kolega ów podsunął mi myśl, że u jezuitów można zdać maturę, a potem zwiać, jeśli życie zakonne nie będzie odpowiadać. Chwyciłem się tej myśli z pewnym trudem, ale wreszcie wybrałem jezuitów. Jeśli dobrze będzie – zostanę. Jeśli źle – zwieję. Brat oficer radził mi iść do wojska i obiecywał, że postara się wsadzić mnie do szkoły podoficerskiej. Dlaczego zwyciężyła myśl o jezuitach? Nie umiem powiedzieć, bo byłem zdecydowany nawet po wojsku zrobić maturę. A wtedy z maturą można było sobie radzić w życiu. Nie chciało mi się paprać w roli.

W ostatnich dniach października napisałem list do Albertyna. Było w nim trochę chwiejności i obłudy. Musiałem pisać, że chcę służyć Bogu. Po trzech dniach już miałem odpowiedź z żądaniem, abym natychmiast wysłał świadectwo ostatniej klasy i opinię księdza prefekta. Nim namyśliłem się: iść po opinię, czy nie – otrzymałem drugi list z Albertyna z podaną wyprawą do zabrania ze sobą.

Dlaczego tak prędko? Bo wraz z pierwszym listem do mnie, wysłano list do księdza prefekta gimnazjum, a ten wnet dał dobrą o mnie opinię. Byłem zaskoczony i zdziwiony tym pośpiechem. Lecz zaraz z rodzicami ruszyliśmy do Grodna, by zakupić to, co miało być moją wyprawą. Wszystko robiliśmy po cichu, bo u nas, pod wpływem chyba prawosławia, uważano, że iść do zakonu – to wstyd! Tam nic się nie robi, a tylko wiecznie siedzi się za murami na modlitwie – i to na głodnego. Ja sobie mówiłem: Jeślibym i został – bo jeśli mogą tak żyć inni, mogę i ja. Na pewno potrafię. A jezuitów trochę znałem z oczytania, z historii, z ich pracy. Ojciec miał „Żywoty świętych” Skargi. Czytałem o Wujku, Boboli, Beyzymie. A więc jeśli mi się spodoba – wytrwam.

Jednemu tylko wujkowi, bratu matki, powiedzieliśmy, że idę do zakonu. Nazywał się Jan Paszenko i był carskim gwardzistą. Zawyrokował: „Znaczy się, nie jest to sławne. Ale i z zakonu można uciec”.

Zatem 6 listopada 1930 roku wio… do Albertyna. Sąsiadom mówiono, że pojechałem do innej szkoły. O godzinie piętnastej byłem już w Albertynie z całym przepisanym ekwipunkiem. Otworzył mi drzwi (furtę) miły młody brodacz. Był to ksiądz Stanisław Łaski, socjusz Mistrza Nowicjatu. Gdy się przedstawiłem, usłyszałem:
– Aaa… A my już czekaliśmy na pana. Chwycił moje walizy, wniósł na korytarz i postawił przy ścianie. Tutaj toaleta, a tu refektarz. Proszę chwilkę zaczekać.
Znikł za drzwiami refektarza. Dwie nazwy nie bardzo mi znane. Więc stoję. Po niecałej minucie wraca.
– Proszę zdjąć płaszcz i tu powiesić.
Otwiera drzwi na lewo: toaleta.
– Może pan po długiej podróży umyje sobie ręce.
Tam zobaczyłem umywalkę i znane mi już kajutki… Skorzystałem z tego i wychodzę na korytarz. Ojciec Łaski otwiera drzwi refektarza i prosi na obiad. Sam bardzo uprzejmie mi usługiwał. Podczas obiadu, w drzwiach kredensu do zastawy stołowej, ukazał się dość tęgi, siwiuteńki staruszek z lekkim uśmieszkiem. Ukłoniłem się. Ten kiwnął uprzejmie siwą, a raczej białą głową i znikł.
– To nasz przełożony – powiedział ksiądz Łaski.
Bielutka głowa i takoż długa broda zrobiły na mnie wrażenie. Nie wiedziałem, czy to człowiek, czy sam Pan Bóg.

Po obiedzie wychodzimy na korytarz, a waliz już moich nie ma. „Oho!” – pomyślałem – to tu prędko człowieka obrabiają”. Oglądam się, a ksiądz Łaski mówi:
– Niech pan będzie spokojny. Wszystko już na swoim miejscu.
Wchodzimy na drugie piętro. Najpierw do dziwnego pokoiku z tak samo dziwnym ołtarzem.
– To nasza domowa kaplica, a tu Najświętszy Sakrament.
Wtedy i ja zgiąłem kolana. Chwila modlitwy i wyszliśmy. Następnie zapukał do najbliższych drzwi i je otworzył. Wchodzimy do środka.
– Sława Isusu Chrystu – wita nas jakiś młodzian. Ksiądz Laski odpowiada:
– Sława wo wieki.
Dla mnie wszystko to dziwne.
Ksiądz Łaski przedstawia nas:
– Brat Samotowka i pan Narel z Grodna, nowy kandydat. Zaraz przyjdzie brat anioł.
Znów dla mnie zagadka. Tam Pan Bóg, a tu anioł. Całe już niebo. I zaraz po zapukaniu wchodzi do pokoju zwykły młody człowiek o wyglądzie ascetycznym. Pomyślałem: „Temu nie jest chyba tak dobrze. Zapewne musi dużo pościć”. W pokoju dwa łóżka dość schludne, spory stolik, na nim mały pokręcony krzyżyk, dwa krzesełka i jakaś skrzynka. Przywitałem się z nim. On też nas powitał przez „Sława…”

Anioł, a był nim Józef Świderek, powiada:
– Kastlik będzie na dwóch. Chyba nie pobijecie się. Musicie się bracia pogodzić. Pójdźmy na trochę do ogrodu.
Schodzimy na dół. Ogród jest bardzo obszerny. Dużo jeszcze pięknych kwiatów, bo wciąż było ciepło. Anioł objaśnia:
– U nas tytułujemy się braćmi. Pozdrawiamy się tak… zaraz brat Nerel pójdzie do ojca superiora na egzamin. O szóstej wieczorem nabożeństwo, potem kolacja i rekreacja (dla mnie kolejne słowo-dziwoląg). Jutro pobudka o szóstej, modlitwy, Msza czyli liturgia, śniadanie, a resztę omówimy jutro. Proszę czuć się dobrze. Początek może wydawać się dziwny i trudny, ale potem wszystko będzie miłe, no i łatwe.
Zaprowadził mnie do tego siwiutkiego staruszka. Mieszkał tuż obok furty. I znowu „Sława… i wo wieki”. Przywitał mnie bardzo mile i pochwalił, że tak prędko dojechałem, bo za tydzień będzie w klasztorze wielka uroczystość jubileuszowa i chce, żeby wszyscy nowicjusze byli już w sutannach. A miał to być jubileusz 50-lecia jego życia zakonnego.

Rozpoczął się egzamin. Cały czas mówił do mnie na „pan”.
– Czy pan bywał w kościele jezuickim w Grodnie?
– Nie słyszałem o takim.
– A Farny?
– O tak, często zachodziłem tam idąc do szkoły, co Wielkanoc na Rezurekcję, choć my należymy do franciszkanów.
Odpowiadałem szczerze, ale bardzo zaniepokoiło mnie kolejne pytanie:
– Czy poprzednio był już pan w jakimś zakonie?
Z obawą, lecz szczerze odpowiedziałem:
– Niestety nie. Nie miałem tego szczęścia.
Superior uśmiechnął się, ale nie zdradził tajemnicy. Rzecz w tym, czego nie wiedziałem, że byłaby to przeszkoda do wstąpienia. Podobnie odpowiadałem innym egzaminatorom.

Rozległ się dzwonek. Idziemy do kaplicy. Jest niewielka i milutka. Prócz brodatych zakonników było w niej około 20 młodych, a także kilka osób świeckich. Czułem się nieswojo na tym nabożeństwie. Śmieszyło mnie ustawiczne żegnanie się i kiwanie się do przodu i do tyłu. Po nabożeństwie brat Anioł zabrał nas na kolację. Wcale nie była taka nędzna.

Nazajutrz poznawałem dalsze tajemnice wspólnego życia w zakonie. Uczyłem się modlitw w języku starosłowiańskim, co szło mi dość łatwo, gdyż był zbliżony do białoruskiego i miałem szaloną pamięć.

Na zdjęciu: Ojciec Antoni Narel SJ w 1994 roku w Gdyni (archiwum Prowincji Wielkopolsko-Mazowieckiej Towarzystwa Jezusowego).