Jezus wrócił do Nazaretu po Janowym chrzcie w Jordanie i po odbyciu 40 dniowego postu na pustyni. Młody mężczyzna, jakim był syn cieśli Józefa z Nazaretu i jego żony Maryi stał się jakiś inny. Coś się w Nim zmieniło. Ten sam, tyle że trochę bardziej zamyślony, ale jak zawsze życzliwy, a mimo to jakiś inny, przemieniony, bardziej poważny, rozmawiający z ludźmi z jakimś szczególnym namaszczeniem.

Mogę potwierdzić to Jego szczególne namaszczenie, bo miałem okazję spotkać Go któregoś z tych właśnie dni w Galilei, jak siedział na ganku domu mojego znajomego, razem z kilkoma jeszcze innymi osobami z okolicy, którzy byli mi dobrze znani. Było to decydujący wieczór i decydujące spotkanie w moim życiu.

A wieczór był ciepły, stopniowo zapalały się gwiazdy na niebie, ukazała się wielka, srebrna tarcza księżyca. Twarz Jezusa była dobrze widoczna, tak że można było kontemplować Jego oczy i Jego uśmiech, wyrażające jakąś tajemniczą tęsknotę i uniesienie, jakby wprost z Pieśni nad pieśniami.

Skojarzenie z Pieśnią nad pieśniami pojawiło się w mojej głowie pewnie dlatego, że wcześniej myślałem o tym co powiedział Jan Chrzciciel, że Jezus jest Oblubieńcem, którego mesjańskie wesele zbliża się szybkimi krokami, a on, Jan, bardzo się z tego cieszy, bo chodzi przecież o weselne gody jego Przyjaciela.

Głównym tematem naszej rozmowy było przejście Izraelitów przez Morze Czerwone. Zrobiła wtedy na mnie duże wrażenie Jego uwaga, że celem wyjścia narodu wybranego z Egiptu nie było przejście przez Morze Czerwone, ale dotarcie do Ziemi Obiecanej, a hymn Mojżesza nie służył tylko wyrażeniu radości z odniesienia cudownego zwycięstwa nad wojskami faraona, ale był zachętą do tego aby zmęczone oddziały Izraela mogły pójść dalej, w głąb pustyni i dotrzeć do celu ich przeznaczenia.

Jezus mówił to jednak w taki sposób, jak gdyby w Jego opowiadaniu chodziło o mnie i rzeczywiście poczułem, że jestem zagrożony z jednej strony przez wojska faraona, a z drugiej, morską przeszkodę nie do pokonania. Wokół mnie rozlegały się krzyki trwogi. Czułem wielką obawę i niepewność, do momentu jednak, kiedy Mojżesz wyciągnął swe ramiona nad wodami morza, dzierżąc w swojej dłoni laskę pasterską. Poczułem moc tego zdarzenia.

Otwarła się droga po której szli Izraelici środkiem morza, natomiast wojska egipskie, które ich ścigały żądne ich całkowitego zniszczenia, zaczęły się w popłochu cofać, gdy zauważyły, że fale ich zalewają i że grzęznące w mulistym dnie ich wozy bojowe. Wtem zabrzmiał tryumfalny hymn Mojżesza. Dotarł on nie tylko do moich uszu, ale przede wszystkim do mojego serca. Poczułem wtedy, że znalazłem się po drugiej stronie wszystkich moich dylematów życiowych. Odetchnąłem z ulgą. Nareszcie ! Czułem się spełniony i przemieniony. Wiedziałem już teraz, że pójdę za Nim, towarzysząc Mu do Ziemi Obiecanej.

Śpiewaliśmy długo w noc siedząc razem przy stole i pijąc najlepsze wino jakie gospodarz miał w swojej kantynie. Śpiewałem z całej siły. Było to dla mnie najpiękniejsze nabożeństwo w jakim zdarzyło mi się w moim życiu uczestniczyć.

Ilustracja: flickr.com/Incorce/public domain