Dnia 9 marca jezuici pracujący w Albanii wspominają o. Antona Luli SJ (1910-1998) albańskiego jezuitę, który spędził 48 lat w komunistycznym więzieniu. Ojciec Anton był świadkiem gehenny Albańczyków w czasach reżimu Envera Hodży. Ocalał mimo okrutnych tortur, jakim go poddawano. W 1996 roku w Watykanie, doprowadził Jana Pawła II do płaczu, opowiadając ​​historię męczeństwa albańskich katolików.

Współbracia, którzy pamiętali go sprzed ponad pięćdziesięciu lat, byli przekonani, że zmarł w albańskim więzieniu w latach osiemdziesiątych. Wykreślony więc został z jezuickiego katalogu, a o jego losach wiedziano niewiele.

Gdy w 1989 roku wyszedł z więzienia w związku z amnestią dla więźniów politycznych, wysłał do Rzymu telegram zapowiadając swój przyjazd do Włoch. Jezuici z trudem mogli w to uwierzyć. Spotkanie na lotnisku było pełne wzruszeń. Ojciec Anton poprosił, by zabrać go do Generała jezuitów, bo musi zdać relację ze swojej 50-letniej misji.

Podczas spotkania z Generałem miał dwie prośby. Chciał, aby natychmiast spisano tysiące nazwisk ludzi, których potajemnie ochrzcił, gdy jeszcze za chrzest groziła kara śmierci. Przez tyle lat pamiętał te wszystkie imiona i nazwiska i kto skąd był. Zwrócił się też do Generała, by dał mu jezuitów, którzy wrócą z nim do Albanii, by nieść nadzieję tym, którzy przetrwali. Byłem jednym z tych, którzy pojechali i nigdy nie zapomnę tego świętego człowieka, który nazywał mnie swoim przyjacielem. Mając 79 lat, niczym młodzieniec rzucił się w wir apostolskiej pracy. Zanim się jeszcze poznaliśmy, odnalazł swoich oprawców, aby im osobiście przebaczyć. Nie potrafię powstrzymać łez, gdy wspominam nasze rozmowy i wspólne podróże po albańskich wioskach. To dzięki niemu pokochałem ten kraj i każdego roku tam wracam. Jego męczeńskie życie w łagrach Envera Hodży i odwaga, jakiej w trudnych chwilach mi dodawał, będą mi towarzyszyły do końca życia. Był dla mnie żywym świadectwem tego, że nawet największe okrucieństwa można przebaczyć.

Gdy zmarł niespodziewanie w wieku 88 lat będąc z krótką wizytą w Rzymie, 9 marca 1998 roku, konfesjonał w Tiranie, w którym przez 5 lat spowiadał, był pełen kwiatów.

Rozmawiałem z nim przez telefon dwa dni przed jego śmiercią. Chciał się spotkać, lecz miałem wtedy zbyt wiele zajęć i przełożyliśmy spotkanie. Umówiliśmy się, że za dwa dni oddzwonię i pójdziemy gdzieś razem na kolację. Gdy zadzwoniłem na portiernię naszego domu przy Via degli Astalli i poprosiłem, by połączono mnie z ojcem Antonem, usłyszałem, że go nie ma.
– Jak to nie ma? Przecież miał umówioną wizytę u lekarza i miał na mnie dziś czekać.
– Już go nie ma – powiedziała smutnym głosem pani z portierni – zmarł dzisiaj rano.
Załamał mi się głos. Odłożyłem słuchawkę i pobiegłem z Uniwersytetu Gregoriańskiego do naszej rezydencji przy ulicy Astalli.

Długo modliłem się przy otwartej trumnie z jego ciałem w kaplicy kościoła Del Gesù. Leżał w niej tak jak umarł. Nikt go nie odwiedzał. Przy trumnie stał tylko wazon zwiędniętych róż, przestawiony z bocznego ołtarza. Tak umierają wielcy świeci, w ciszy i zapomnieniu. Zostaje po nich kilka listów, szczoteczka do zębów i egzemplarz Pisma świętego.

W 1993 roku ojciec Luli pisał z Tirany do generała jezuitów:

„Pan uczynił z nami prawdziwy cud. Gdy to piszę, nie mogę jeszcze uwierzyć, że żyję, że jestem wolny, że mogę swobodnie mówić, odprawiać Mszę świętą, spowiadać i żyć we wspólnocie z moimi wspaniałymi współbraćmi. A miałem przecież jeszcze 10 lat do odsiedzenia w więzieniu. Trzykrotnie żegnałem się już z życiem. Pan natomiast obdarzył mnie wolnością. Teraz niczego mi nie brak. Martwi mnie jedynie mój podeszły wiek. Chciałbym mieć czterdzieści lat, aby móc pracować w winnicy Pańskiej, nie oszczędzając się. O jak bardzo potrzebuje naszej pomocy ten biedny naród, umęczony podczas tych prawie 50 lat”.

„Spieszmy się kochać ludzi, tak szybko odchodzą”. Miałem mu jeszcze tak wiele do powiedzenia. Dziękuję Bogu, że mogłem go poznać i z nim pracować.

Wojciech Żmudziński SJ