No cóż. Nawet na zakonnika może przyjść taki czas, kiedy wszystko się chwieje, bo deadline goni deadline, a studia na Akademii Muzycznej, pozostałe obowiązki zakonne i sen, bezwzględnie konkurują między sobą o miejsce w planie doby, która za nic nie chce się przedłużyć ponad 24 godziny.

Czasy, w których codzienna 45-minutowa medytacja z bonusami w postaci Różańca czy ekstra lektury Pisma Świętego były przeciętnym standardem, rezydują obecnie w kategorii pt. „piękne wspomnienia z przeszłości”.

Jednak codzienna epicka walka o czas, który mogę spędzić tylko z Panem Bogiem (prowadzona w tym czasie z różnym szczęściem), ma jedną zasadniczą własność: wzmaga tęsknotę za Nim i mobilizuje do szukania Go w tym co robię: w godzinach ślęczenia nad partyturami, zadaniami i ćwiczeniami, we wszystkich cudownych spotkaniach i rozmowach z ludźmi (których szczęśliwie w tych dniach nie brakuje), nawet w próbującym mnie zdmuchnąć po drodze na uczelnię halnym, który przyniósł nam do Krakowa trochę świeżego powietrza.

Dziś wieczorem, postanowiłem posłuchać na modlitwie, co Bóg ma mi do powiedzenia w Słowie przeznaczonym na jutro. Usłyszałem:

On dodaje mocy zmęczonemu i pomnaża siły omdlałego. Chłopcy się męczą i nużą, chwieją się słabnąc młodzieńcy, lecz ci, co zaufali Panu, odzyskują siły, otrzymują skrzydła jak orły: biegną bez zmęczenia, bez znużenia idą (Iz 40, 29-31).

Prawie się rozpłakałem z wdzięczności. Bo faktycznie – „zmarnowanie” choćby pół godzinki tylko dla Boga, okazuje się znacznie lepszą inwestycją, niż wszystkie inne działania – tyleż efektywne, co na dłuższą metę wyjaławiające duszę.