Trudny i pokręcony jest mój stosunek do fenomenu Krzysztofa Pendereckiego. Od totalnego niezrozumienia kiedy w dzieciństwie zetknąłem się z jego muzyką, poprzez płynne przejście z fazy buntowniczo-snobistycznego podziwu-bo-wypada, jak się jest muzykiem, do fazy buntowniczo-ignoranckiego przekonania, że to jakieś – przepraszam za ten autocytat z tamtych czasów – „awangardowe gó*no” pisane przez hochsztaplera, po wejście wgłąb i odkrycie świata, jakiego dotąd nie znałem.

Bo postać Pendereckiego faktycznie towarzyszy mi od dzieciństwa. W moim domu rodzinnym nie było tradycji słuchania muzyki klasycznej. Nie wiem, kiedy więc usłyszałem jego muzykę po raz pierwszy. Może to był jakiś koncert, który był transmitowany w telewizji, czy w radiu. I nie mam pojęcia co to mogło być. W każdym razie było dla mnie za trudne i stwierdziłem, że cała ta klasyka, to musi być straszne dziwadło.

Kiedy poszedłem do Szkoły Muzycznej, zrozumiałem, że muzyka klasyczna jest okej, tylko ta współczesna to jakieś nieporozumienie. Na marginesie, umówmy się – rozpoczęcie przygody z muzyką Pendereckiego od „Trenu ofiarom Hiroszimy”, raczej średnio służy wzbudzeniu fascynacji do „klasyków XX wieku” u dzieciaka nie oswojonego z nieco bardziej współczesnym językiem muzycznym. No ale była to szkoła muzyczna w Dębicy (od jakiegoś czasu im. Krzysztofa Pendereckiego), w której młody Krzyś zdobywał swoje pierwsze szlify muzyczne, więc gdzieś tam się ciągle pojawiał – na szkolanych gazetkach, konkursach wiedzy o kompozytorze, jako temat lekcji etc. Na ważnych dla szkoły uroczystościach pojawiał się osobiście sam Maestro, a ja jako dobrze zapowiadający się młody pianista, występowałem na jednym czy drugim jubileuszu, więc z jednej strony wielkie przeżycie – grać w obecności samego Pendereckiego. Z drugiej – w sumie mało mnie to obchodziło, skoro i tak nie rozumiałem, nie szanowałem, ani tym bardziej nie słuchałem jego muzyki. W każdym razie Penderecki był obecny.

Oczywiście później, z upływem lat, zacząłem powoli do niego wracać. Najpierw odkryłem, że jednak od lat 60. napisał sporo utworów, których można po prostu posłuchać z przyjemnością, jak choćby wpadające w ucho „Sanctus” z Missa brevis, niektóre momenty z Pasji wg św. Łukasza, jak choćby poruszająca, nieomal romantyczna aria „Deus meus”, czy przypominająca wręcz muzykę filmową „Chaconne” z monumentalnego „Polskiego Requiem”, dedykowana Janowi Pawłowi II.

Po wstąpieniu do zakonu, pojawiał się między wierszami w jakichś dziwnych kontekstach – a to, że Penderecki jest w bliskich relacjach z jezuitami z Jastrzębiej Góry i że ma swój niebanalny udział w powstaniu organów w tamtejszym kościele, a to, że ktoś z Naszych jest jego dobrym znajomym i chodzą sobie na kawkę jak gdyby nigdy nic. Etc.

W końcu przyszedł czas studiów na Akademii Muzycznej w Krakowie. Duch byłego rektora i obecnego wykładowcy wisiał ciągle w powietrzu. Z jednej strony wszyscy chyba czuli się tam dumni z bycia częścią wielkiej muzycznej tradycji, której Krzysztof Pendercki jest niewątpliwie jednym z największych przedstawicieli. Z drugiej strony – jak to bywa z największymi, do których w czasach postmoderny przylgnął podziw graniczący z kultem – po uczelni krążyły różne mniej i bardziej złośliwe anegdotki o nieobecnym profesorze i o dyrygencie, który potrafił w niewybrednych słowach zrugać muzyków na próbie. Ale przede wszystkim studia muzyczne czas, w którym zacząłem wchodzić wgłąb historii muzyki, również tej stosunkowo nowej. I tak oto, po latach ignorancji, nadeszło odkrycie nowego świata, który wniósł w moje życie świeżość, głębię i piękno, jakich nie znałem. Była to bowiem nie tylko intelektualna rehabilitacja wizjonerskiego formowania dzieł we wczesnej fazie twórczości Krzysztofa Pendereckiego. Formowania, które z jednej strony przebiegało w wierności wielkiej tradycji muzyki europejskiej, z drugiej eksploatowało do granic nowe możliwości przekształcania materii dźwiękowej. Jednak bez hochsztaplerstwa i eksperymentowania dla eksperymentu. Zawsze w uczciwej wierności wobec własnej drogi. A zacząłem doceniać nie tylko warsztat instrumentacyjny i mistrzowskie operowanie kontrapunktem.

W sztuce Pendereckiego zacząłem odkrywać coś, o czym później przeczytałem, on sam powiedział wprost w jakiejś rozmowie:

Moja sztuka, wyrastając z korzeni głęboko chrześcijańskich, dąży do odbudowania metafizycznej przestrzeni człowieka strzaskanej przez kataklizmy XX wieku. Przywrócenie wymiaru sakralnego rzeczywistości jest jedynym sposobem uratowania człowieka

Zacząłem widzieć w nim twórcę, który autentycznie poszukuje Boga; twórcę, który stawia poważne pytania o dobro i zło i o sens rzeczywistości, a za punkt wyjścia bierze zawsze obraz Boga, jaki niesie Biblia, zarówno Stary, jak i Nowy Testament. W jego utworach pojawia się Bóg transcendentny, pełen majestatu, potęgi i grozy, jakiego widzimy w wielu miejscach Starego Testamentu, a często i w tradycyjnej katolickiej pobożności, w której wychowany został Mistrz. Ślady tego wychowania znajdujemy w stosowanych przez niego cytatach z pieśni tradydyjnych w jego wielkich dziełach (jak choćby śpiew Suplikacji w Polskim Requiem, czy Ludu mój ludu w Credo). Ostateczny horyzont Penderecki widzi jednak zawsze w Jezusie Chrystusie cierpiącym w kataklizmach XX wieku (czego refleks znajdujemy choćby w pełnej dramatyzmu Pasji, czy również wspominanym już Polskim Requiem), ale przede wszystkim Zmartwychwstałym, będącym źródłem nadziei i pokoju*.

Zaryzykuję stwierdzenie, że muzyka Krzysztofa Pendereckiego – pełna napięć i ekspresji, niestroniąca od trudnych brzmień, wybijających z naszej strefy bezpieczeństwa, ale jednak sakralna w najgłębszym tego słowa znaczeniu i – w ostatecznej perspektywie – nakierowująca na Zmartwychwstałego Chrystusa, jako źródło życia i pokoju, jest jedną z najlepszych propozycji muzycznych na te nienajprostsze dni, jakie obecnie przeżywamy.

A co do samego Mistrza, który wczoraj opuścił ten świat – ufam, że obecnie ogląda już chwałę Siedmiu Bram (Nowej) Jerozolimy, za którą przez całe życie musiał bardzo tęsknić. Wszak takie piękno w naszym świecie pojawia się przede wszystkim w momentach przepełnionej wielką miłością tęsknoty…

*Zainteresowanym dogłębną analizą twórczości K. Pendereckiego jako ekspresji jego osobistej wiary, serdecznie polecam tekst ks. Janusza Drewniaka „Biblijne i liturgiczne wątki w twórczości Krzysztofa Pendereckiego”, do którego nawiązuję w moich wnioskach.